Świętojańskie wideo

Teatr na nowe czasy: Komuna//Warszawa, Paradise Now? Remix Living Theatre

Wiedżmin w Teatrze Muzycznym w Gdyni: fragment próby medialnej

Śpiewający Aktorzy 2017: Katarzyna Kurdej, Dziwny jest ten świat

Barbara Krafftówna W Gdańsku

Notre Dame de Paris w Teatrze Muzycznym w Gdyni: Czas katedr




"Dwugłos" Nadzwyczajny!

Opublikowano: 12.03.2009r.

"Dwugłos" zawsze jest wyjątkowy, ale tym razem obaj radni postarali się wyjątkowo. Zapraszamy do dyskusji godnej wysokiego poziomu załączonych tekstów.

Polecamy pożyteczne uzupełnienie do felietonów:

Po Nadzwyczajnej Sesji RMG: Relacja wideo+Fotoplastikon

Marcin Horała*


Przebłysk polityczności



Marcin Horała

Zacznę od mocnego pytania: czy na poziomie lokalnym mamy do czynienia z polityką? To oczywiście zależy od interpretacji tego, czym jest polityka. Jeżeli jednak przyjrzymy się jej klasycznym definicjom od mega-idealistycznej arystotelesowskiej polityki jako roztropnej troski o dobro wspólne po do bólu realistyczej schmitteańskiej polityki jako procesu pokonywania wrogów przy pomocy sojuszników – to również na poziomie miasta polityka występuje. Pytanie tylko gdzie, bo patrząc na nudne obrady Rady Miasta, na zupełną rachityczność prowadzonej na forum rady debaty publicznej można by zaryzykować stwierdzenie, że lokalna polityczność może i gdzieś istnieje, ale na pewno nie na forum Rady Miasta. Tymczasem podczas ostatniej sesji mieliśmy do czynienia z krótkim przebłyskiem polityczności.

Mam na myśli oczywiście nie sesję zwyczajną, na której właściwie nic się nie działo, tylko sesję zwołaną po niej na wniosek grupy radnych. Jedynym punktem programu owej sesji „nadzwyczajnej” była informacja pana prezydenta na temat działań podjętych przez lokalną władzę dla łagodzenia skutków kryzysu. W sumie mieliśmy prawie dwugodzinną debatę z osobistym udziałem pana prezydenta, debatę na ważny dla miasta temat, debatę w której wyraźnie zarysowało się pole kompromisu, ale i pole sporu odnośnie kierunków miejskiej polityki. Mieliśmy więc wreszcie na sesji Rady Miasta kawał porządnej lokalnej polityki. Wbrew powszechnemu atawizmowi, który słowa „polityka”, podobnie zresztą jak „partia”, każe traktować jak obelgę, było to bardzo pozytywne wydarzenie.

Uzasadnienie, dlaczego wystawiam tak pozytywną ocenę, wymaga zarysowania szerszego tła problemu. Otóż u podstaw leży wyraźna dysproporcja sił między władzą wykonawczą a uchwałodawczą na poziomie lokalnym. Z jednej strony władza wykonawcza to grono zawodowych polityków, mających czas i zasoby materialne na prowadzenie lokalnej polityki, dysponujących na swoje usługi potężnym zapleczem merytorycznym w postaci Urzędu Miasta oraz posiadających instrumenty (rozdawanie nagród i odznaczeń, przetargi, organizacja imprez itp.) do tworzenia silnego poparcia, a z czasem wręcz klientelizmu wśród lokalnej elity gospodarczo-społecznej. Z drugiej strony władza uchwałodawcza to grono amatorów, czerpiących środki na utrzymanie z normalnej działalności zawodowej, dysponujących na sprawy lokalnej polityki kilkoma godzinami w tygodniu wykradzionymi rodzinie i pracodawcom, wreszcie bez jakiegokolwiek zinstytucjonalizowanego zaplecza organizacyjnego czy merytorycznego. Ba, nawet ich zupełnie elementarne zaplecze biurowe w postaci biura Rady Miasta bezpośrednio podlega służbowo zwierzchniości władzy wykonawczej.

W dawnych, dobrych czasach w konstrukcję władz gminnych wbudowany był jeden mechanizm, który dość dobrze równoważył ową dysproporcję sił – wybór zarządu gminy przez radę, a więc wybór władzy wykonawczej przez uchwałodawczą. Co za tym idzie, możliwość dokonania przez radę gminy zmiany wójta/burmistrza/prezydenta w trakcie kadencji. To powodowało, że prezydent musiał stale zabiegać o względy radnych miasta, musiał traktować ich po partnersku, wreszcie główne kierunki miejskiej polityki musiały powstawać przynajmniej przy współudziale radnych. Radni lekceważeni, radni traktowani jak maszynka do przegłosowania gotowych rozwiązań suflowanych przez urząd, mogli po prostu się zbuntować i wymienić prezydenta na bardziej skłonnego do współpracy. Zaplecze władzy w radzie miasta nie mogło być traktowane przez prezydenta batem – grono dysydentów we władnym obozie mogło zawsze wspólnie z opozycją zmontować nową większość z nowym składem zarządu. To wszystko powodowało, że pomimo dysproporcji materialno-organizacyjnej, lokalna władza uchwałodawcza i wykonawcza znajdowały się w stanie względnej równowagi, a rada miasta była areną realnego ucierania się kierunków lokalnej polityki.

Niestety, na fali bezrefleksyjnego populizmu ten względnie zrównoważony system został zburzony poprzez mechaniczne dodanie bezpośrednich wyborów wójta/burmistrza/prezydenta bez jakiegokolwiek wzmocnienia organizacyjnego i materialnego władzy uchwałodawczej. Otwarta została szeroka droga do hegemonizowania rady miasta przez prezydenta, które to zjawisko możemy w Gdyni oglądać w pełnej krasie.

Aby powstała ta mieszanka wybuchowa, konieczny jest jednak jeszcze jeden składnik. Chodzi o słabość lokalnych mediów, ich częste uzależnienie od lokalnych władz, wreszcie brak tradycji społecznego zainteresowania sprawami lokalnej wspólnoty politycznej – a co za tym idzie, brak zainteresowania lokalnych mediów tą tematyką. To powoduje, że w lokalnej gazecie można przeczytać artykuł na kilka szpalt o tym, że gdzieś się wałęsał po ulicy wściekły pies, albo że gdzieś się przewróciło drzewo i zniszczyło płot – a posiedzenie rady miasta jest zbywane malutkim artykulikiem na fefnastej stronie albo w ogóle ignorowane.

Dwugłos

Kolejną, w łańcuchu konsekwencji, jest sytuacja, w której jedyną postacią lokalnego życia politycznego która ma klucz do społecznej rozpoznawalności jest sam prezydent. Korzystając z możliwości takich jak opłacany z publicznych pieniędzy rzecznik prasowy i biuro promocji, budżet na organizację imprez, czy chociażby zupełnie prozaiczne przecinanie wstęgi na oddawanych do użytku miejskich inwestycjach – staje się samotnym aktorem na lokalnej scenie. Nie dość że sam błyskawicznie zyskuje publiczną rozpoznawalność, to jest to rozpoznawalność związana z działaniami zupełnie nie-kontrowersyjnymi, powszechnie akceptowanymi i kojarzonymi pozytywnie. Taki Palikot na scenie ogólnopolskiej żeby się przebić w mediach, musi wystąpić z gumowym penisem albo świńskim ryjem. Prezydentowi miasta zamiast świńskiego ryja wystarczą nożyczki do przecinania wstęgi. O ile wiele osób gumowy penis może zrazić, nie ma chyba osób, które zniesmaczyłyby się albo oburzyły tym, że wybudowano nową drogę albo basen. Mało tego - prezydent w ten sposób może nie tylko promować siebie, ale również innych. Staje się więc lokalnym dysponentem prestiżu.

Chyba już Państwo widzą, że te wszystkie okoliczności powodują zupełne odwrócenie sytuacji. Teraz to nie prezydent musi zabiegać o poparcie na forum rady miasta – to większość radnych musi zabiegać o poparcie u prezydenta. To owo poparcie daje miejsce na liście firmowanej lokalną super-marką, daje dostęp do kasującego konkurencję zaplecza materialnego i organizacyjnego, daje wreszcie łaskawość lokalnego ośrodka dystrybucji prestiżu. W Gdyni ów klientelizm na linii radny-prezydent został podniesiony do potęgi poprzez mechanizm „rozprowadzania” list przez prezydenta i wiceprezydentów. To są swego rodzaju „fałszywe lokomotywy”, które swoją popularnością przyciągają do listy głosy i wciągają do rady kandydatów notujących nieraz wręcz śmieszne wyniki, którzy walcząc bez dopingu wizerunkowego, przegraliby w wyborach z kretesem.

Takie podciąganie słabszych kandydatów przez silniejszych nie jest samo w sobie niczym zdrożnym i występuje w sposób naturalny w ordynacji proporcjonalnej – ale z zastrzeżeniem jednego ważnego elementu. Chodzi tu o dobór współpracowników, o to że mocny kandydat jako radny/poseł będzie miał potem za pomocnika owego „wciągniętego”. W wypadku list „Samorządności” nie ma o tym mowy; radny Szczurek, radny Stępa, czy radny Guć to absolutna fikcja – wiadomo, że złożą mandat w dniu wyboru. Wciągają więc nie pomocników, nie przyszłych kolegów klubowych. Wciągają swoich zastępców ds. podnoszenia ręki, nie kolegów, ale podwładnych. Wreszcie uderza masowa skala tego zjawiska – na pięć okręgów tylko w jednym lista nie była rozprowadzana przez osobę, o której z góry było wiadomo, że kandydowanie do rady miasta jest w jej wypadku fikcją. Tylko jedna lista na pięć była ciągnięta przez lokomotywę prawdziwą.

W większościowym klubie mamy więc grono radnych, którzy: mają absolutnie zerową osobistą pozycję polityczną i ich byt polityczny zależy nie tylko od znalezienia się na określonej liście, ale w dodatku od pociągnięcia owej listy przez odpowiednio silną lokomotywę, która następnie zwolni mandat. Prezydent nie musi ich dyscyplinować poprzez groźbę nie wpisania na listę, wystarczy że zagrozi, że nie da tej liście odpowiednio silnego kandydata na „jedynkę”! Dodajmy jeszcze, że są to zazwyczaj osoby całe życie bezpartyjne, albo posiadające zupełnie marginalne doświadczenie w partiach – a więc nieprzetarte w różnych „spółdzielniach”, „wycinankach”, nie posiadające elementarnych umiejętności gry politycznej, wreszcie nie posiadające nawet własnych, dobrze sprecyzowanych politycznych poglądów. Mamy więc grono radnych całkowicie zależnych od prezydenta na każdym możliwym polu od politycznego, przez materialne po intelektualne i całkowicie wobec prezydenta bezbronnych. Można powiedzieć, że w sensie politycznym po prostu nie istnieją. Zamiast radnego X na sali obrad siedzi epifenomen Wojciecha Szczurka. Nie wiem, czy znalazłby się filozof dość szalony, żeby stwierdzić, że epifenomen jest w stanie zając pozycję partnerską wobec bytu właściwego lub chociażby poddać go zupełnie elementarnej kontroli.

Osiągnęliśmy więc stan, w którym rada miasta nie zajmuje pozycji kreatora, ani współkreatora polityki miasta, ani nawet realnego kontrolera władzy wykonawczej. Rada staje się tylko Komitetem ds. Ubierania w Formy Prawa Lokalnego Decyzji Władzy Wykonawczej. Władza uchwałodawcza sprowadzona jest do roli podwykonawcy władzy wykonawczej. Pan prezydent ma od pilnowania porządku straż miejską, od sprzątania zarząd dróg i zieleni a od przegłosowywania jego decyzji radę miasta. Różnica w znaczeniu tych narzędzi jest taka, jak między kombinerkami a młotkiem. Mają trochę inną budowę i zastosowania, ale żadne nie może powiedzieć majstrowi, jak ma wykonywać swoja pracę. Stąd i zupełny brak inicjatywy uchwałodawczej czy nawet poprawkodawczej ze strony klubu Samorządności i bezlitosne tępienie takowej z kręgów opozycji. Tępienie nie na zasadzie, że dana propozycja zła – tylko, że sam fakt proponowania jakiejś uchwały czy poprawki, jest polityczną hucpą, „pisaniem na kolanie” i tak dalej. Mało tego – rzadko, bo rzadko, ale można w prywatnej rozmowie przekonać wysokiego urzędnika czy nawet prezydenta do takiego czy i innego działania – ale sformalizowanie takowego działania w formie uchwały rady miasta jest absolutnie niedopuszczalne. Przykładem chociażby studium komunikacyjnych uwarunkowań Śródmieścia, którego wykonanie zostało zlecone przez prezydenta mniej więcej w tym samym czasie, w którym anihilowano na sesji projekt uchwały zobowiązującej prezydenta do tego właśnie działania.

Planowy zanik rady miasta, jako lokalnego ośrodka politycznego, mordowanie prób przeforsowania czegokolwiek na sesji, ograniczanie nawet dyskusji poprzez bardzo restrykcyjny regulamin obrad jest po prostu mechanizmem reprodukcji i legitymizacji układu. Rada miasta nie ma być areną niechby i nie decydowania, ale choćby dyskutowania o kierunkach lokalnej polityki. Radny nie ma być współtwórcą, a niechby i recenzentem polityki miasta tylko lokalnym „załatwiaczem” który będzie antyszambrował po komórkach urzędu i „załatwiał” dla swojego okręgu, a to zasadzenie drzewka, a to postawienie znaku drogowego. Przy takim ustawieniu roli radnego radni należący do układu władzy są na starcie o kilka długości przed radnymi opozycji, z definicji pozbawionymi „wejść” w urzędzie – a z drugiej strony znikają z widoku elementarne wady radnych widmowych, wciąganych do rady za uszy. Ich niezdolność do formułowania samodzielnych wniosków na temat polityki miasta, nieumiejętność prowadzenia publicznej debaty, brak elementarnych umiejętności politycznych, nie będzie widoczna, jeżeli na radzie miasta nie będzie się owej polityki formułować i owej debaty prowadzić. Jeżeli rada miasta, jako ośrodek polityczny, będzie martwa.

Dlaczego mi się zebrało na opisanie tych zjawisk akurat w kontekście sesji „kryzysowej”? Dlatego, że sam fakt zaistnienia sesji i odbytej podczas niej dyskusji stanowi wyłom w opisanym wyżej mechanizmie. Oto nagle się okazało, że to jednak sesja rady miasta jest miejscem, gdzie będzie się dyskutowało ważny problem miasta. Co więcej, to z inicjatywy rady, a nie prezydenta. W ten sposób dzięki grupie radnych opozycji na chwilę rada przekroczyła zupełnie elementarny, minimalny próg podmiotowości politycznej. Nie, żeby zamachnęła się na funkcję decyzyjną, do tego konieczny byłby bunt części radnych „Samorządności”. Ale przez chwilę rada miasta uzyskała i skorzystała ze zdolności do wyznaczenia lokalnej agendy.

Nie jest dziełem przypadku, że akurat to wzbudziło wyraźną irytację pana prezydenta, że po raz pierwszy od dawna samodzielnie ruszył w pole, zgniatać retorycznych oponentów zamiast wysyłać harcowników z kolegium prezydenckiego. I ten wyłom w logice funkcjonowania lokalnego układu, to krótkie wybicie się rady miasta na minimalną choćby niepodległość, ten krótki przebłysk polityczności na radzie miasta był bardzo radosną okolicznością. Bo rada miasta jest ciałem w istocie swojej politycznym. Odarcie jej z polityczności, to po prostu odebranie jej życia. Mogliśmy więc przez dwie godziny zamiast martwego, pustego w środku truchła rady miasta obserwować jej żywe, ruszające się ciało.

Prezydent robił, co mógł i według postronnych obserwatorów zmiótł oponentów z PO z ringu (pochlebiam sobie, że ja podobno dotrzymałem pola), zwekslował dyskusję w kierunku osobistych wycieczek, połajanek i wzajemnych złośliwostek (merytoryczną część problemu zbywając w sumie rozpisanym na wiele zdań stwierdzeniem że nie ma tematu). W ogóle dwoił się i troił. Taktycznie oczywiście odniósł sukces – natomiast sam fakt odbycia się sesji i żywej na niej dyskusji, był strategicznym sukcesikiem opozycji. W monolitycznym systemie niepolitycznej rady miasta, niepolitycznej lokalnej polityki i prezydenta – wyłącznego aktora na lokalnej scenie pojawiła się mała ryska.

*Marcin Horała w ostatnich wyborach samorządowych uzyskał mandat radnego z okręgu 2. (Cisowa, Pustki Cisowskie-Demptowo, Chylonia).Reprezentuje Prawo i Sprawiedliwość.

www.horala.pl

Dwugłos

Dwugłos

Zygmunt Zmuda Trzebiatowski*

Nadzwyczajna zwyczajna i nienadzwyczajna nadzwyczajna

Zygmunt Zmuda Trzebiatowski

Jedna była, ale jakoby jej nie było, druga zaś była, mimo, że mogło jej nie być – tak najkrócej można zapowiedzieć opis dwóch ostatnich, następujących tuż po sobie sesji Rady Miasta Gdyni. Szczerze mówiąc, korciło mnie, by na tym zakończyć felieton, ale lęk przed srogością i marsowym obliczem RedNacza sprawił, że postanowiłem dopisać jednak jeszcze kilka zdań dla niepoznaki.

Powodem, dla którego warto poświęcić nieco uwagi sesji roboczej z 25 lutego, jest nie tyle jej niezwykle błyskawiczne tempo i krótki czas trwania (tym niech zajmują się statystycy i sesjolodzy), ale przede wszystkim uchwała dotycząca udzielenia dotacji na prace konserwatorskie, restauratorskie i roboty budowlane przy zabytkach wpisanych do rejestru, znajdujących się na terenie administracyjnym Gminy Miasta Gdyni. Tego typu uchwały, będące wcieleniem w życie programów związanych z ochroną gdyńskich obiektów zabytkowych, zawsze niezwykle mnie cieszą, gdyż dotyczą punktowego i precyzyjnie nazwanego poprawiania stanu najbardziej wartościowych obiektów naszego miasta. Miasto za pomocą strzykawki precyzyjnie aplikuje strumień pieniędzy w określone miejsca, przeznaczając je na konkretne zadania. Moim zdaniem, wartością tego programu są nie tylko te środki – choć to one są tu kluczowe, ale przede wszystkim wzrost świadomości właścicieli tych obiektów i zwiększenie u nich poczucia, że z posiadaniem obiektu zabytkowego wiążą się nie tylko obowiązki ale i możliwości. Wprawdzie na swych barkach dźwigać muszą więcej niż inni i wielu działań podjąć po prostu nie mogą, ale za to mogą liczyć na pomoc i realne wsparcie ze strony miasta. Wtedy okazuje się, że remont czy modernizacja budynku są możliwe, a mimo, że warunki są bardzo obostrzone, to i tak warto im wspólnie sprostać. Pamiętam kilka lat uzgadniania warunków takiej współpracy ze wspólnotą mieszkaniową „Bankowiec” i kolejne, wspólnie realizowane zadania. Od fazy początkowej, w której dominowało poczucie, że różnych obostrzeń jest zbyt wiele, do tegorocznej, gdzie w budynku przy ulicy 3 Maja 27-31 otwarto z inicjatywy mieszkańców mini-muzeum gdyńskiego modernizmu (polecam tym, którzy nie widzieli), stało się bardzo wiele dobrego, a mieszkańcy budynku w tym roku po raz kolejny dostaną wsparcie, tym razem na renowację bardzo nietypowych okien klatki schodowej.

Po raz pierwszy, dzięki zgodnej współpracy miasta i sądu oraz utworzeniu stowarzyszenia „Zabytkowa Gdynia” udało się przekazać prawie 400 tysięcy na renowację budynku Sądu Rejonowego. Zatem, dzięki miejskim środkom rozpocznie się krok po kroku poprawa wyglądu jednego z najbardziej znanych, a zarazem jednego z najbardziej zaniedbanych budynków w śródmieściu.

Program wspierania remontów i modernizacji gdyńskich zabytków nabrał szczególnego wymiaru po tym, jak cały obszar śródmieścia został wpisany do rejestru zabytków – dzięki niemu możliwe jest teraz wspieranie modernizacji budynków, które same w sobie nie są wpisane do rejestru, ale z racji swojego położenia spełniają wymogi regulaminowe. To duży bodziec dla centrum naszego miasta, dlatego z wielką przyjemnością dwa razy w roku głosuję za przyznaniem kolejnych środków na ten cel. Ważne jest też to, że całość rady widzi wagę tego projektu, a ostatnio nawet koledzy z opozycji sugerowali zwiększenie środków na ten cel.

A propos środków, zarówno finansowych, jak i tych wiodących do celu – rozmowy o tychże zdominowały kolejną, nadzwyczajną tym razem sesję rady miasta, zwołaną z inicjatywy naszych przemiłych kolegów z opozycji 5 dni po owej, zwyczajnej. Tematem owego spotkania było zapoznanie się z informacją prezydenta na temat planów i działań gminy zmierzających do przygotowania Gdyni na obecne wyzwania i problemy wynikające z obecnej sytuacji gospodarczej.

Taki był temat - a jaki był cel? Tego do końca nie wiem – nie siedzę wszak w głowach moich kolegów, ale moje obserwacje nasunęły mi kilka wniosków, które oczywiście mogą nie być trafne, a zbieżność faktów, przypadkowa – jednak coraz mniej widzę w tego typu działaniach przypadkowości, a więcej planowego działania, nawet jeśli prowadzone jest nieco nieporadnie.

Po co zatem była ta nadzwyczajna sesja?

Myślę, że po to, by wzbudzić zainteresowanie i wyjść z cienia. Jak wiadomo, te zwyczajne nie budzą emocji ani mediów, ani obydwu widzów. Liczono zatem (w części słusznie), że nadzwyczajność obrad wywoła niezwyczajne emocje i atencję. W jakiejś części założenie okazało się słuszne, choć trzy konferencje prasowe nie podtrzymały tego zainteresowania w oczekiwanym stopniu.

Sesja była też po to, by przejąć inicjatywę i poczuć namiastkę wpływu na to, co dzieje się w gdyńskim samorządzie. Udało się zatem zgonić radnych do sali, ale chyba to już uznano za wystarczający sukces i niezbyt przyłożono się do reszty. Trochę wyglądało to tak, jakby wnioskodawcy spodziewali się bojkotu sesji i nie zakładali większego prawdopodobieństwa dyskusji. Zresztą, tej dyskusji nie zaproponowali nawet w projekcie porządku obrad, uważając to za niepotrzebne. A przecież każdy z bacznych obserwatorów sesji rady wie, w jakim trybie realizuje się punkty porządku pod nazwą informacje, a na każdej sesji są dwie takie i nie przeprowadza się nad nimi dyskusji i to nie z braku chętnych, ale z braku formuły. Na szczęście, porządek obrad został uzupełniony i dyskusję można było toczyć.

Dwugłos

Sesja była też po to, by przypomnieć własne postulaty: PO chciało podzielić się troską na temat sensowności rozbudowy budynku urzędu, a PiS chciało przypomnieć różne swoje i nie tylko swoje wnioski składane przy okazji uchwalania budżetu. To, czy miały one jakiś związek z kryzysem, nie miało szczególnego znaczenia – mniej lub bardziej spójna argumentacja zawsze się znajdzie;)

Niektórzy twierdzą też, że sesja była, bo Duży Platformers kazał małym platformersom zwoływać takie sesje (koniecznie nadzwyczajne) w tych miastach, w których PO ma wątpliwą przyjemność znajdować się w opozycji. Koledzy z PO natychmiast to zdementowali, zaklinając się, że PO organizuje takie sesje wszędzie, niezależnie od swojej roli w lokalnym samorządzie. Oczywiście zdementowali, ale nie pytajcie ich Państwo, dlaczego takiej sesji nie zwołano w Sopocie ani w Gdańsku – bo to na pewno nie dlatego, że tam rządzi PO;) Może tam po prostu nie ma kryzysu? Przecież jeszcze niedawno pan premier twierdził, że nie ma mowy o kryzysie i jest cudownie. Nieważne, nie pastwmy się nad panem premierem – ważne, że gdyńska Platforma jest świadoma, prężna i gotowa do działania, a przynajmniej – zwoływania sesji.

Po co ta sesja na pewno NIE była?

Na pewno nie była po to, by przeprowadzić pogłębioną dyskusję. Gdyby tego oczekiwano, to przygotowano by się do niej, na przykład uzyskując wcześniej (np. w drodze interpelacji, zapytania lub prośby o informację) rzeczoną informację od prezydenta, nieco danych liczbowych, wskaźniki dotyczące wykonania dochodów z podatków CIT i PIT w ostatnich miesiącach i na podstawie tych danych przedstawić własną ocenę sytuacji, wraz z propozycjami działań. Nie poproszono o to i doprowadzono do sytuacji, w której radni opozycji występowali z tezami typu: nie wiemy wprawdzie jak jest, ale za to wiemy, co trzeba zrobić, by było lepiej niż jest i jak radzić sobie z zagrożeniami, o których nie wiemy, czy i w jakiej skali występują.

Nie była też po to, by cokolwiek ustalić. Nie padł tak naprawdę żaden wniosek ani postulat, no, może poza takim, by porozmawiać o konkretach na komisjach.

Co realnie zatem się wydarzyło? Niewiele. Prezydent poinformował, że wie o kryzysie i monitoruje sytuację na bieżąco, a skarbnik robi comiesięczne analizy wpływów i wydatków i śledzi dynamikę zmian w tym zakresie. Poinformował także, że miasto na bieżąco śledzi sytuację w Stoczni Gdynia S.A. i współpracuje z wszystkimi osobami i instytucjami zainteresowanymi tą kwestią, czego przejawem uzgodniony ostatnio ze stoczniowcami list do premiera oraz projekt szkoleń dla osób zmieniających pracę. Powiedział także, że decyzje o zaniechaniu lub spowolnieniu działań inwestycyjnych na poszczególnych obszarach podejmowane będą na bieżąco i w oparciu o aktualną sytuację i uwarunkowania. Potwierdził także, że w obecnej sytuacji i po zakupie biurowca PLO, temat budowy nowego gmachu urzędu miasta przestał być tak palący jak poprzednio, niezależnie od kryzysu gospodarczego.

Radni z Platformy powiedzieli, że oni także wiedzą o kryzysie, że uważają, że należy na niego reagować oraz napomnieli prezydenta, by nie mówił tyle o sytuacji w stoczni, bo upolitycznia dyskusję oraz krytykuje rząd Donalda Tuska, nawet jeśli o nim nie mówi (a nie mówił).

A radni z PiS, a w zasadzie jeden z nich mówił, że ważne jest, by nie być pasywnym i że tak jak zawsze krytykował zmiany w budżecie, tak teraz do nich namawia. To jest ta nadzwyczajna materia, której poświęcono nadzwyczajne obrady. Nie wiem, czy od tego coś działa lepiej – może chociaż ktoś się lepiej czuje. Oby. Od czasu owej sesji do dnia, w którym piszę niniejszy felieton, pracę straciło 12 moich znajomych...

Myślę, że owa nadzwyczajna sesja była nadzwyczajna tylko w jednym wymiarze: po raz pierwszy próbowano tak ofensywnie gdyńską radę miasta złapać w kleszcze polityki ogólnopolskiej. Z jednej strony dyskusję tę wszczęła partia, która odgórnie sugeruje tego typu debaty, a jednocześnie odpowiada za walkę z owym kryzysem na poziomie ogólnopolskim, z drugiej zaś – swoją strategię uruchamiania dodatkowych środków na czas kryzysu próbuje przenosić na miejską dyskusję druga z partii. Słowem: ogólnopolski dyskurs Tuska z Kaczyńskim przenoszony jest na pozornie merytoryczną, samorządową i lokalną dyskusję o sytuacji, w której realne narzędzia są na poziomie właśnie nie lokalnym. I tę, teoretycznie apolityczną, dyskusję wszczynają dwie partie, obrażając się na każdą próbę rozmowy o zjawiskach wymagających aktywności władz państwa (vide: sprawa stoczni).

Podsumowując: mimo że zdawałem sobie sprawę z polityczno-autopromocyjnej oprawy tej sesji i doskonale wiedziałem, że nadzwyczajny tryb był tu zwyczajnie niepotrzebny (poprzednia sesja była tak krótka, że mogliśmy spokojnie dyskutować i wtedy, pięć dni wcześniej), to jednak cieszyła mnie wizja mądrej, rzeczowej dyskusji o możliwym wpływie coraz trudniejszej sytuacji w kraju na nasze gdyńskie realia. I nawet jeśli forma zapowiadała się słabo, to liczyłem na treść. Znów okazałem się cholernie naiwny. Jeśli robi się taką sesję, to w przestrzeń publiczną wprowadza się pewną emocję i niepokój. To akurat jest łatwe i zarazem groźne. Uważam, że odpowiedzialnym jest, by mówiąc „A” powiedzieć „B”. Tymczasem od „B” do „beeeee” jest bardzo, bardzo blisko...

*Zygmunt Zmuda Trzebiatowski jest radnym okręgu 2. (Cisowa, Pustki Cisowskie-Demptowo, Chylonia). Reprezentuje Samorządność.



trzebiatowski.blox.pl

Powiązane artykuły

- Wszystkie "Dwugłosy"