Lucuś w kolejce do Nobla
Zbigniew Radosław Szymański
Dzieląc się z czytelnikami uwagami po lekturze ostatniego (6-2017) numeru sopockiego Toposu, wyraziłem wątpliwość co do wybiórczego traktowania poezji J. M. Rymkiewicza przez interpretatorki, dla których wszelka twórczość zaangażowana w sprawy naszej doczesności to ta, która raczej przypomina publicystykę okolicznościową niż działalność artystyczną. Jeżeli tak twierdzą osoby mądre, utytułowane, z dyplomami wyższych uczelni, to ja, człowiek maluczki, muszę im wierzyć. Dość więc panegiryków na cześć Mecenasa Imć Horacy! Do lamusa z Tobą Wergiliuszu! I Tobą Homerze, piewco chwały odważnych wojowników! Tylko, co zrobić z panegirykiem śp. Julii Hartwig, w której wierszu „Do przyjaciół” zamieszczonym w 139 numerze Zeszytów Literackich czytamy: O przyjaciele niech was pamiętają/ci których ocaliliście/„od praw które nie są naszym prawem”. Gotów byłbym nawet z myślą poetki zgodzić się, gdyby nie wymienieni po nazwisku owi „przyjaciele”: Kołakowski, Michnik, Mazowiecki, Geremek, Bujak, Frasyniuk, Wujec. Boję się, czując na własnej skórze owe prawa, które są ich prawem, że to nie są osoby, którym powierzyłbym moją ochronę.
Istnieją na szczęście jeszcze pisma, które sobie z postulatu negowania twórczości zaangażowanej w naszą doczesność nic nie robią. Nie przypadkiem są to periodyki nurtu tzw. noblowskiego, eksponujące tych, których owa „tragedia sztokholmska” już dopadła, oraz tych, którym to nieszczęście może się przytrafić. Komitet Noblowski zawsze łasy był na wszelką twórczość zaangażowaną, więc pisma literackie na gwałt szukają mrożkowego Lucusia, chcąc mu udostępnić swoje łamy. Kwartalnik Artystyczny przenicował dzieła noblistów już bardzo drobiazgowo. Teraz znalazł miejsce dla aspirującego, no może nie do Nobla (zawsze był realistą), ale co najmniej do Nike (a jak nie da się, to salon gdański z pewnością jakąś gratyfikację dla tego myśliciela ustanowi, a hojny prezydent Gdyni Szczurek, wyasygnuje na to gotówkę) Stefana Chwina, bo to on dzierży przecież rekord poczytalności za rok 2017. Ostatnia powieść mistrza Srebrzysko, która w biblioteczce szpitala dla niepoczytalnych na tymże Srebrzysku, z poczytalnością aż 424 wypożyczeń znalazła się na jednym z czołowych miejsc, to rekord godny najwyższych laurów. Czytałem niedawno w zapiskach, które Mistrz prowadzi na łamach bydgoskiego kwartalnika, jak to udręczony rozmową z plebsem na oliwskim targowisku wsiada do zaparkowanej pod oliwskim parkiem toyoty, stając się uchodźcą uchodzącym przed ksenofobicznym tłumem.
Przypadkiem – bo jako ksenofobiczny tłum czytam zazwyczaj wyłącznie gazetki supermarketów – wpadł mi w ręce numer Zeszytów Literackich, które jeszcze niedawno krążyły po Polsce rozprowadzane pocztą pantoflową, a teraz dostępne są w każdym warzywniaku typu EMPIK. Zeszyty idą dalej niż pasożytujący na noblistach bydgoski periodyk. One starają się tychże noblistów wykreować.
Jak zostać noblistą w Polsce? Można trafić na odpowiedni moment w dziejach i po kolejnej społecznej ruchawce być wyniesionym na plecach buntowników, sięgając po zasłużone laury. Piszę zasłużone, bo akurat w przypadku Czesława Miłosza były one zasłużone. Jakoś chciano uhonorować polskie przemiany, a że nie znano jeszcze twórczości Lecha i Danuty Wałęsów, wybrano tego, który ujął się za człowiekiem skrzywdzonym. Naszego „Bolka” (jak go pieszczotliwie teraz nazywamy) nagroda Nobla zawiodła na oslowskie pokoje rok po nagrodzie dla poety. Czy wpuszczenie go na owe pokoje było właściwe – śmiem wątpić, za to, co do nagrody dla Miłosza, popieram ją bez zastrzeżeń. Chociaż złośliwcy mówią o obu noblistach i ich drodze do Nobla, że „wiódł ślepy kulawego”, to z pewnością ślepym, czy też kulawym, w tym przypadku nie był Miłosz.
Jest więc droga mniej lub bardziej przypadkowego przypadku dziejowego, ale jest też droga koniecznej interwencji światłych sił, gdy trzeba obdarować nagrodą kogoś tylko po to, by nie obdarować nią kogoś innego. Chyba tylko tym można wytłumaczyć fakt, że w stosunkowo krótkim czasie po uhonorowaniu polskiej literatury (czasie krótkim, jak na kraj widziany ze Sztokholmu wyłącznie europejskim interiorem, z tubylcami, którym można wcisnąć za słuszną cenę wszelkie badziewiaste błyskotki i wódkę Finlandia) „tragedia sztokholmska” dotknęła ponownie twórcę polskiego. Trzeba było uciszyć jakoś poetę niepokornego, zbyt dociekliwego, zbyt gardzącego owymi przynoszonymi przez europejskich misjonarzy błyskotkami.
Zdezorientowane salony literackie nabrały odtąd pewności siebie. Sztokholm wyznaczył azymut, a że bez kajdan (te z sex shopu – widać nie wystarczają), nie ma o czym pisać, więc pobrzękując wyimaginowanymi okowami, bolejąc nad tyranią motłochu, śląc pisma do europejskich gremiów, malują obraz swojego katakumbowego oporu. To, co miało być salonem myśli wolnej i światłej, zamieniono wpierw w magiel artystyczny, by teraz, na użytek europejskich cmokierów, nazywać katakumbami. Tu mała dygresja. Niedawno byłem w księgarni świadkiem takiej sceny – wpada rozglądając się niespokojnie dookoła, jakaś zaaferowana paniusia i teatralnym szeptem pyta sprzedawczynię „Czy ma pani tę książkę?”, mrugając porozumiewawczo. Sprzedawczyni nie bardzo domyślała się, zajęta pisaniem esemesa, więc coś tam niewyraźnie odburknęła na odczepne. Paniusia, sądząc, że sprzedawczyni nie dosłyszała sprecyzowała dokładniej: „No tę, co podobno będzie zaraz skonfiskowana, książkę o Macierewiczu, tego zmaltretowanego przez faszystowskie organa autora” (tu padło nazwisko, ale że w umyśle paniusi wszelka opozycyjność kończy się na prof. Środzie, więc nazwę tego dnia tygodnia mylnie wymieniła). Autor prześladowanym, chociaż bardzo by chciał, jakoś nie jest. Jeśli zmaltretowany, to co najwyżej przez kokainę, ale nimb artysty prześladowanego już zyskał.
Mnożą się więc zastępy bojowników o wolność i demokrację. Niektórym wystarczy poskakać pod rękę z zalegającym z powinnościami dżentelmena alimenciarzem, ale są i tacy, którzy zerkają w stronę Sztokholmu. Solidarności, na plecach której mogliby wślizgnąć się na noblowską półkę z konfiturami, już nie stworzą, zamknąć ich do psychuszki jakoś też nikt nie chce, więc skrobią na łamach różnych katakumbowych pism swoje odważne elaboraty. Nikt ich, chociaż pod ręką mają zawsze spakowany plecaczek ze szczoteczką do zębów i zmianą bielizny, nie chce jakoś przykuć do ścian kazamatów, więc siedząc sobie wygodnie za biurkiem, tworzą fikcyjne życiorysy kombatanckie. A, że po nagrodzie Nobla dla osobnika parającego się tzw. „poezją śpiewaną”(piszę tzw., bo to ani poezja ani śpiew), który popularność zyskał na kontestowaniu świata przy pomocy trzech akordów, pułap oczekiwań sztokholmskiego komitetu mocno się obniżył, nasi nobliści „in spe” masowo, na akord, akordy poezji kazamatowej produkują. Dobrze, że najważniejszy z nich, to Adam Zagajewski, ten cokolwiek napisać potrafi, gorzej, gdy za pracę na akord biorą się dyletanci. A do tego trzeba mieć niezłą krzepę, bo i wypić trzeba z nie byle kim, co mocno nadwyręża ich prometejską wątrobę, i pokazywać się na niezliczonych, finansowanych z pieniędzy dobrotliwego Sorosa spędach. Ciężka to praca takie cierpienie za miliony, gdy wynagrodzenie co najwyżej w złotówkach, a sztokholmski milion mocno problematyczny: Zdarza się w zimie, że o świcie/wiezie cię taxi na lotnisko/(jeszcze jeden festiwal).
Sytuacja nie do pozazdroszczenia, tym bardziej, że owe miliony wciąż metaforyczne a cierpienie niewyspania, jak najbardziej realne: Jest jeszcze ciemno na przystanku/parę osób kuli się z zimna,/i widząc ich, myślisz, szczęściarze,/cierpią tylko za siebie. Na „jeszcze jednym festiwalu” poeta zapewne wygłosi Kilka rad dla rządu (który pewnie poety wysłuchał, bo skąd takie dla niego duże poparcie) i skieruje apel do Szanownych dyktatorów, niesłusznie poprzedzając go cytatem z Różewicza: Nie patrzcie wilkiem/na człowieka. Niesłusznie, bo jak pisał fraszkopis: Człowiek człowiekowi wilkiem?/Fałsz, wilki przy nim to pieski,/bo nie wilkiem- człowiekowi,/drugi człowiek Zagajewskim. A, że kot z wiersza noblistki zrobił światową karierę, więc i w wierszu noblisty „in spe” nie może jego zabraknąć: Czy lubicie filmy o seryjnych mordercach?/ Kakao? Wolicie psy czy koty? Pytań do dyktatorów jest więcej: Jak lśnią wasze sumienia o zachodzie słońca? Tu akurat odpowiedź jest prosta, ale poeta chce być subtelnym, pozostawia więc pytanie w zawieszeniu, chociaż w całym literackim maglu wiadomo, że lśni słońce tak, jak Zachody słońca w Milanówku. Nie sposób natomiast zgodzić się z zakończeniem wiersza: I jeszcze jedno – czy pamiętacie, że Mozart/spożywał posiłki przy stole dla służących? Jakich służących poeto? Na zielonej wyspie (no chyba, że to wiersz do dyktatorów unijnych), jak zapewniał przez całe długie 8 lat rządów tychże dyktatorów, ich prezes, panuje równość, powszechny dobrobyt i nikt nikomu nie musi służyć. Społeczeństwo też ze stanu niewolniczej służalczości powoli się podnosi, więc i nie jest jemu potrzebny GPS poety: Bóg jest gdzie indziej/ gdzie indziej. A do kościoła – mimo sarkastycznego nawoływania wierszopisa: Proszę bardzo, idź do kościoła,/w każdą niedzielę, o jedenastej/lub dwunastej w czystych koszulach,/starannie wyprasowanych strojach./Idźcie do kościoła, tam czeka na was/kapłan o tłustym podbródku – lud chętnie pójdzie woląc „kapłanów o tłustych podbródkach” niż zamieniających rozum w targowicką papkę chudych intelektualnie poetów. Zagajewski z pewnością na nagrodę Nobla już zasługuje, więc jeszcze tylko jakiś wiersz, w którym kapłan będzie obowiązkowo podróżował maybachem, i można spokojnie czekać na rezultat. Życzę poecie, by nie musiał czekać zbyt długo, bo złotówka umacnia się, i kto wie, czy o ten milion warto będzie walczyć.
Zeszyty Literackie są zapobiegliwe i na wszelki wypadek chowają w rezerwie drugiego „in spe” noblistę, chociaż tym razem litewsko-języcznego. W numerze, który wpadł mi w ręce, temu znakomitemu poecie litewskiemu, ale też i europejskiemu, krótko mówiąc, kosmopolicie, poświęcono wiele miejsca. Czy w tym agonie po laury sztokholmskie Tomas Venclowa ma szansę? Chciałbym, żeby miał, bo to, co tutaj piszę, piszę siedząc na krześle, na którym siedział kiedyś ten wybitny Litwin. W miejscu, w którym spotkał się z wybitnym kresowym (Venclowa zdaje się nie lubi tego określenia) smorgończykiem, pisarzem Zbigniewem Żakiewiczem, dzisiaj już niestety świętej pamięci. Spotkanie to zostało opisane przez Pawła Huelle w jednym z numerów „Gazety Wyborczej” w 1999 roku, a ja, gdyby Venclowa dostąpił noblowskiego zaszczytu, mógłbym zostać kustoszem owego stołka, stolika i tych kilku metrów gruntu w Chutliwej Sutej (nazwa miejscowości zmieniona, bo boję się, by czytelnicy Zeszytów mnie nie zadeptali) będącego moją własnością z również kilkoma (tylko kilkoma; twórcy narzucili sobie dyscyplinę spożycia) butelkami po wysokoprocentowych trunkach.
Venclowa pojął lekcję, którą przyswoił sobie Zagajewski, że aby dostąpić najwyższej literackiej nagrody, trzeba koniecznie napisać o jakimś dyktatorze. I Venclowa pisze, ale jest ostrożniejszy niż polski kolega po piórze. On pisze o dyktatorze upadłym: Gdy brezent przykrył niby skrwawiona powłoka/i dziesięć z okładem garści czarnoziemu zasypało/tego, co wierzył do końca, że kocha go cały naród. To znacznie bezpieczniejsze, bo i nie wiadomo, czy ów dyktator za lat kilka będzie, nawet jeśli upadłym, to dyktatorem a nie zrehabilitowanym zbawcą. Karteczka z napisem „Dziękujemy za wolność” nie dziwi,/bo przecież zbyt banalnie byłoby powiedzieć „sic transit”– pisze poeta, a my dobrze wiemy, że zbyt wielka niecierpliwość w tworzeniu dyktatorów nie musi się opłacać, i być może niedługo, będziemy po raz nie wiem już który, zmieniali nazwy ulic.
Venclowa to poeta wybitny i na Nobla zasługuje, ale, jak zdążyłem się zorientować, jest nazbyt ostrożny, a tu trzeba iść na całość. Kunktatorstwo nie popłaca. Tu trzeba grać va banque. Czytam rozmowę z poetą Powrót Sowietów na Litwę, a także szkic Venclowy Żydzi i Litwini, co się zmieniło a co nie przez ostatnie 40 lat i brakuje mi tego, co polscy pisarze i poeci już wielokrotnie przerabiali. Brak otwartego powiedzenia: „Tak, byliśmy zbrodniarzami. Do zagłady Żydów przyłożyliśmy rękę”. Venclowa w czasach wojny był jeszcze dzieckiem, pamięta niewiele, a jeśli nawet, to bardziej z podkoloryzowanych opowieści starszych. Dlatego dedykuję mu, fragment z poematu polskiego, pióra wileńczuka z urodzenia, poety i żołnierza, Zbigniewa Szymańskiego, który tak pisał o Litwinach w swojej nagrodzonej w 2005 roku, przez zasłużony miesięcznik Poezja nagrodą Srebrnego Pióra za najlepszy tomik wierszy o tematyce patriotycznej, książce Wilno- miasto za mgłą:
No i wracają znów Litwini
Nie z gwiazdą, ale jakby inni.
Są już w Gestapo i Saugumie,
Mordują Żydów w Wilnie, na wsi[...]
Niemcy najęli ich za katów
Gardło poderżnie szaulis bratu
Za parę marek. W Europie
Znają ich z mordów i grabieży
I grozę każdy oddział szerzy.
Gorzej od Hunów po potopie.
W Ponarach z mordem się nie kryli
Tam Żydów z getta zapędzili
Tysiące pozostało w rowach -
Niemcy dawali im naboje.
Tam krzyż na miejscu kaźni stoi
I lampki palą się na grobach.
I szkoda Venclowy, że nie do końca przerobił lekcję poprawności politycznej, bo mówienie o zbrodni na Żydach półsłówkami, na nikim w Sztokholmie wrażenia nie zrobi. Szkoda, bo jak pisał Josif Brodski: Aby podróżować w czasie, wiersze muszą cechować się niepowtarzalnością intonacji i widzenia świata niespotykanym nigdzie poza nimi. Wiersze Venclowy spełniają te warunki w zupełności. Niepowtarzalność widzenia świata nie jest wartością szczególnie cenioną przez Komitet Noblowski.
Aleksander Fiut w swoim szkicu: Wileńskie spotkania. Czesław Milosz i Tomas Venclowa przytacza wiersz litewskiego poety:
Ale wyśmiani szaleni prorocy,
Po raz kolejny mieli rację w końcu.
Od huku stali aż się trzęsie pokój.
Czernieje niebo, fale groźne szumią.
Zgaś świecę i porządnie drzwi zablokuj.
Za progiem –Kaligula w parze z dżumą.
Poeta widzi, poeta czuje więcej niż zwykły śmiertelnik, ale czy i my, jego czytelnicy, nie widzimy fali ksenofobii negującej wszelkie odmienne poglądy od jedynie słusznych zadekretowanych przez opiniotwórcze salony? Czy nie widzimy fali faszyzmu, narzucania innym swojej religii permisywizmu, deptania demokratycznych wyborów społeczeństwa, zawłaszczania środków masowego rażenia i atakowaniu w imię narzuconych obcych interesów instytucji mających owo społeczeństwo chronić przed nieprawością? Widzimy i, zatopieni w lekturze Wieszania J. M. Rymkiewicza, ustalamy zapisując w notesiku listę. Niekoniecznie noblistów.
Był czas, gdy Zeszyty Literackie przekazywano jak najświętszą bibułę z rąk do rąk. Dzisiaj, jak widzę, zainteresowania kolejnymi numerami pisma jest średnie. Czy sprzedaż, ten współczesny wyznacznik wartości, także intelektualnej, poprawi się, gdy redakcja udostępni łamy kwartalnika rozmaitym Lucusiom, gotowym dla wyimaginowanej nagrody skrobać swe paszkwilki na nie mniej wyimaginowanych dyktatorków już nie na ścianie publicznej toalety, ale w zadekretowanym numerem ISBN medium, będę bacznie obserwował.
A wszystkim noblistom „in spe” oraz czytelnikom, życzę powodzenia w nowym roku, zachęcając do kupna drugiego telefonu, bo a nuż, gdy zadzwonią z Komitetu Noblowskiego, w telefonie akurat wyczerpią się baterie.
Zeszyty Literackie nr 139.