Spadło trochę deszczu i pojawiły się pierwsze grzyby. Oczywiście, nie licząc wiosennych smardzy, na wybiegu jako pierwszy zameldował się pieprznik jadalny, popularnie zwany kurką. To grzyb pierwszorzędnej jakości – takie pojęcie utkwiło mi chyba w pamięci stałej. Jako dziecko uczyłem się grzybów z maleńkiego atlasu, w którym te cudzożywniki były opisywane i kategoryzowane wg jakości, na którą składały się różne elementy, w tym spożycie. Teraz wiem, że to pojęcie z dziedziny towaroznawstwa, ale kiedyś miało dla mnie wymiar internacjonalny i tajemniczy. Otóż w owym atlasie znajdowały się również grzyby drugiej i trzeciej jakości, grzyby zdatne do spożycia po obróbce termicznej, grzyby niejadalne i grzyby jadalne na terenie Związku Radzieckiego. Wyobrażałem sobie proces konsumpcji owych radzieckich grzybów wielokrotnie i mocno ciągnęło mnie do spróbowania grzyba na terenie ZSRR, ale nie dane mi było, niestety. Sowiet Junion się rozpadł i teraz, nawet gdybym zjadł muchomora na Białorusi, to już zdecydowanie nie to. Ale kategoryzacja się ostała, hajda więc na pierwszorzędne!
Zbieranie kurek jest jak śledztwo. Co najmniej tak ekscytujące jak dociekania Bogusława "Bena" Wołoszańskiego. Najczęściej grzyby kryją się we mchu i pod mchem lub pod liśćmi. Żeby znaleźć te kryjące się pod opadami z drzew pierwszorzędniaki, najłatwiej byłoby zabrać z domu grabie, ale to z jednej strony wiocha, a z drugiej przede wszystkim nie o to chodzi. Rzecz w tym, by analizując ściółkę śledzić żółte rąbki i detale skryte, tropić, odkrywać, po prostu zdobywać. W rzeczy samej zbieranie kurek to często buddyjska wyprawa detektywistyczna, ważniejsze czasami niż znalezienie jest szukanie. Oczywiście znajdowanie to ogromna przyjemność a delikatne oswobadzanie z mchu lub liści, dbanie o grzybnię, by jedyne chyba grzyby bez robaków znalazły się w naszym posiadaniu, to fragment rytuału niczym parzenia herbaty.
Pozostawianie środowiska naturalnego w możliwie nietkniętym stanie to absolutny obowiązek każdego grzybiarza, dlatego tak wk*** debile, którzy nie stosują się do leśnej etykiety. W poszukiwaniu leśnego złota niszczą całe połacie ściółki, wyrywają, rozrzucają, niszczą bezpowrotnie, nie mówiąc o wrażeniu estetycznym. Co roku wk*** mnie widok tej dewastacji, co rok trudniej zebrać grzyby i co rok nic się nie dzieje, żeby tak się nie działo. Może powinniśmy karać za takie rzeczy? Nie mam pojęcia, jak wykrywać sprawców, wiem, że brzmi to dość beznadziejnie i że jest milion ważniejszych spraw, ale nie daje mi to spokoju. Czy ktoś podziela mój wk*** na widok, jaki na zdjęciach poniżej: przeoranych połaci lasu bezpowrotnie straconych dla następnych pokoleń pieprzników?
Tak czy inaczej, wprawdzie trudniej i dłużej, ale udało się znaleźć porcję co najmniej za 25, 98 (pół takiej dawki w Lidlu za jedyne 12,99). Smak grzybów odnalezionych po żmudnym i długotrwałym śledztwie z zachowaniem szacunku dla lasu, grzybów i Herna Myśliwego - bezcenny!