Wigilijna opowieść
Janusz Pierzak
W ogrodzie zoologicznym pracuję od wielu lat i miałem to szczęście, że wykonywane czynności zawsze sprawiają mi przyjemność. Jako człowiek do „specjalnych poruczeń”, nawiązałem bliskie kontakty ze zwierzętami, które łaszą się do mnie przymilnie, a ja odwzajemniam ich pieszczoty przyjacielskim poklepywaniem, spoufalonym tarmoszeniem i wyłuskiwaniem nieznośnych pcheł. Zawsze na posterunku, bez problemu znajduję wspólny język z animalsami.
* * *
Do szczególnych dni w konglomeracie zwierzęcej społeczności należy Wigilia Bożego Narodzenia. Magiczna data pachnąca sianem, życzliwością i ciepłem. Do tego niezwykłego dnia przygotowuje się starannie, czyniąc odpowiednie kroki z tygodniowym wyprzedzeniem.
W ten właśnie zimowy ranek wstałem bardzo wcześnie. Przypudrowana śniegiem ziemia stwarzała namiastkę wyjątkowości. Mróz był niewielki, ścinając kałuże wczorajszego deszczu. Umyłem się dokładnie, po czym założyłem garnitur, podkreślając odświętność finezyjnie zawiązaną „aksamitką” przy kołnierzu białej koszuli. Przed wyjściem do pracy nałożyłem żel na włosy, które spiąłem z tyłu gumką od weków.
* * *
Już na „dzień dobry”, dokarmiając ptaki puściłem dwa pawie. Przypomniały mi o wczorajszej libacji. Stojący nieopodal flaming powiedział.
- To może na drugą nogę – i zmienił stojącą kończynę.
- Chyba masz rację – rzekłem, pociągając łyka z piersiówki.
Udałem się do słoni, które zawsze zadziwiały mnie niespożytym pragnieniem. Co rusz któryś z „Trąbalskich” unosił trąbę, głośno rycząc.
- No to polej!!!
Sobie też polałem, przy okazji!
Na wybiegu dla pingwinów w niewielkiej przerębli chłodziła się ,,Lodowa’’.
- Przezorny zawsze ubezpieczony - wyszeptałem, odkręcając zamaszyście korek. Wzniosłem toast kierując butelkę do zwierzątek w smokingach:
- To pod te święta!!!
Toast spodobał się, bo przyklasnęły skrzydełkami. Pół litra rozpiliśmy w oka mgnieniu, gawędząc o niegdysiejszych mroźnych zimach. Na odchodne obiecałem częściej zmieniać wodę w basenie.
Kangurzyca Sally nosiła w worku prawie dorosłego dzieciaka o imieniu Bob. Często mówiłem jej, że rozpieszcza bachora. Oprócz niego w torbie znajdowała się moja ćwiartka spirytusu, która w potrzebie rozgrzewała zziębnięte kości. Akurat nadeszła potrzeba, sięgnąłem więc do kangurzej sakwy. Butelka opróżniona była do połowy. Łypnąłem z wyrzutem na Sally;
- Jak mogłaś mi to zrobić?!!
- To nie ja? – odparła niepomiernie zdziwiona.
Oboje spojrzeliśmy na Boba, którego wielki łeb wychodził z „pękatej siatki”;
- Przydałaby mu się męska ręka. Jak będziesz tak postępować, to za miesiąc wskoczy ci na głowę!!! - rzekłem oburzony.
Spirytus wlany do herbaty ukoił rozdygotane nerwy. Zdobyłem się nawet na wspólne zaśpiewanie z kangurzycą kolędy. ,,Cicha noc” zabrzmiała wyjątkowo czysto, głaszcząc okoliczne wybiegi niepowtarzalną linią melodyczną. Przy drugiej zwrotce zawtórowały nam wilki i hieny. Nie kryłem łez wzruszenia.
W terrarium panował meksykański klimat. Flaszka ,,Tekilli” ukryta w skalnym załomie będącym azylem grzechotników, ucieszyła spierzchnięte wargi. Nie przepadam za tym trunkiem, lecz na ,,pustyni’’ smakuje każdy napój. Wąż boa narzekał na nieświeże króliki i wszechogarniającą nudę, a kobra z sąsiedztwa na bolące jadowe zęby. Pocieszyłem gady kapeńką alkoholu. Ptasznik Tarantula też chciał łyka, lecz nie mogłem pozwolić sobie na rozpijanie włochatego pięknisia. Alkohol zbyt szybko uderzał mu do głowy, a właściwie w odwłok i zazwyczaj tańczył kankana, lub też nucił znany szlagier ,,Bo do tanga trzeba dwojga”, przygrywając sobie na pajęczej sieci.
Konie Przewalskiego i osiołki dzieliły wspólnie dach nad głową. Stajnia tych zwierząt była moim ulubionym miejscem ,,popasu”. Osły, na przekór nazwie zawsze zadziwiały mnie filozoficznym podejściem do życia i stoickim spokojem. Pogawędziłem z nimi o rozprawach Kanta i dialektyce Hegla. Wcześniej rozjaśniłem umysł gorzałką domowej roboty. Ukryta w żłobie, pokrzepiła mnie wystarczająco.
Odświętny wieczór zbliżał się powoli ku końcowi, a ja byłem naprawdę zmęczony. Pojawił się kłopot z wywiezieniem żubrzego gnoju. Walczyłem z taczką chwiejąc się w niebezpiecznych przechyłach. Zanuciłem chichocząc, ,, Dziesięć w skali Beauforta ” i przypomniałem sobie o ,,skitranej” Żubrówce, która zdecydowanie „dodała mi skrzydeł”. Zrobiłem sobie krótką przerwę, gawędząc z przeżuwającym siano kuzynem bizona. Skarżył się na higienę osobistą i ograniczoną przestrzeń. Przełamałem się z nim opłatkiem, klepiąc przyjacielsko po płatach odłażącej sierści.
********
Kiedy pierwsza gwiazdka rozjaśniła niebo, dotarłem do domu. Na białym obrusie postawiłem dwa nakrycia, podkładając pod spód namiastkę wysuszonej trawy. Rozmroziłem w mikrofalówce tradycyjne potrawy i zapaliłem choinkę. Zwieńczona betlejemskim symbolem mrugała w rytmie radiowej kolędy. Złożyłem sobie życzenia, obiecując dotrwać do telewizyjnej pasterki. Oczywiście o wyskokowych trunkach nie mogło być mowy. Nigdy w wigilijny wieczór nie piłem alkoholu.
Gdy z pobliskiej świątyni o północy rozległy się donośne dźwięki dzwonów, trwałem w objęciach własnych ramion, uśmiechając się przez sen do grona wypróbowanych przyjaciół. Byłem szczęśliwy!!!