Świętojańskie wideo

Teatr na nowe czasy: Komuna//Warszawa, Paradise Now? Remix Living Theatre

Wiedżmin w Teatrze Muzycznym w Gdyni: fragment próby medialnej

Śpiewający Aktorzy 2017: Katarzyna Kurdej, Dziwny jest ten świat

Barbara Krafftówna W Gdańsku

Notre Dame de Paris w Teatrze Muzycznym w Gdyni: Czas katedr




Polecane

Jacek Sieradzki: Rezygnuję. Rozmowa z dyrektorem festiwalu R@Port

VI ranking aktorów Wielkiego Miasta

Kto wygrał, kto przegrał: teatry i festiwale. Podsumowanie roku teatralnego na Pomorzu cz.3

Nasyceni, poprawni, bezpieczni. Podsumowanie roku teatralnego 2014 na Pomorzu, cz.2

Podsumowanie roku teatralnego 2014 na Pomorzu, cz.1: Naj, naj, naj

Niedyskretny urok burżuazji. Po Tygodniu Flamandzkim

Na8-10Al6Si6O24S2-4 dobrze daje. Po perfomansie ‘Dialogi nie/przeprowadzone, listy nie/wysłane’

Panie Jacku, pan się obudzi. Zaczyna się X Festiwal Polskich Sztuk Współczesnych R@Port

Wideoklip - niepokorne dziecko kinematografii i telewizji. Wywiad z Yachem Paszkiewiczem

Empire feat. Renia Gosławska - No more tears

Na co czekają więźniowie ? Beckett w Zakładzie Karnym w Gdańsku-Przeróbce

Zmiany, zmiany, zmiany. Podsumowanie roku teatralnego 2012 na Pomorzu

Debata w sprawie sprofanowania Biblii przez Adama Darskiego (Nergala)

Jakie dziennikarstwo poświęcone kulturze w Trójmieście jest potrzebne ?

Dość opieszałości Poczty Polskiej. Czytajmy wiersze Jerzego Stachury!

Brygada Kryzys feat. Renia Gosławska & Marion Jamickson - Nie wierzę politykom

Monty Python w Gdyni już do obejrzenia!

Kinoteatr Diany Krall. "Glad Rag Doll" w Gdyni

Tylko u nas: Dlaczego Nergal może być skazany ? Pełny tekst orzeczenia Sądu Najwyższego

Obejrzyj "Schody gdyńskie"!

Piekło w Gdyni - pełna relacja

Pawana gdyńska. Recenzja nowej płyty No Limits

Kiedy u nas? Geoffrey Farmer i finansowanie sztuki

Wciąż jestem "Harda" - wywiad z bohaterką "Solidarności"

Wielka zadyma w Pruszczu Gdańskim

Podróż na krańce świata, czyli dokąd zmierza FETA ?

Co piłka nożna może mieć wspólnego ze sztuką ?

Eksperyment dokulturniający, czyli „Anioły w Ameryce” na festiwalu Open’er

Czy „Bliza” to już kolibra lot ostatni?

Opublikowano: 27.12.2013r.

"Bliza", niczym Stirlitz, osiągnęło już 17. mgnienie co zauważył, a treść nawet pochwalił (sic!) światowy specjalista od

Czy „Bliza” to  już kolibra lot ostatni?

Zbigniew Radosław Szymański

Serwis "Bliza" - jedyne miejsce na świecie, gdzie są recenzje wszystkich 17. numerów

 

Na początku było słowo, ale nie to pisane, bo nie wynaleziono jeszcze kajecików, inkaustu, glinianych tabliczek, czy też tym bardziej laptopów i tabletów. Właściwie nie było jeszcze nic, był tylko On, Najwyższy Wynalazca, wciąż bardziej  „in spe”, bo jakoś Go do wynalazków nie ciągnęło i oddawał się boskiej apatii. Musiała też być muzyka, bo skoro my na Jego podobieństwo, to musiał istnieć; „Szum generowany przez ludzki układ krwionośny, charakteryzujący się niską częstotliwością, w przeciwieństwie do wysokiego tonu, szumu układu nerwowego”. Z tym podobieństwem jednak to nic pewnego, bo skoro niczego jeszcze nie było to nie było i lustra. Można więc przypuszczać żeśmy tak bardziej na podobieństwo boskiego wyobrażenia o sobie. Nie było ono, wystarczy spojrzeć na siebie nawzajem, najlepsze, i wiele wskazuje na to, że Wynalazca cierpiał na depresję. A może Jego wyobraźnia była ze skazą, jak te lustra w gabinetach śmiechu?

A więc było słowo, słowo wypowiedziane, czyli dźwięk. Zresztą nawet jeśli tylko pomyślane, to również jako dźwięk, jakimś wewnętrznym uchem usłyszany. Jakie to było słowo, możemy się tylko domyślać, słuchając tyrad wypowiadanych przez fachowców, którym wypadło akurat jakieś zlecenie. A pracy  było co nie miara, bo aż na sześć dni Stworzenia, z opcją na wolną niedzielę. To prawie norma „Biedronki”. Niewykluczone, że w przypływie boskiego, twórczego natchnienia, był to bowiem dopiero początek owej szalonej sześciodniówki i sił do pracy sporo, słowo to było nie tyle wypowiedziane, co wyśpiewane, stając się wzorem dla naszych, dodających sobie animuszu śpiewem fachowców.

Związek między słowem, literaturą a muzyką jest tak ścisły, że nie dziwi iż redaktor naczelny „Blizy”, który sam wzywa: Śpiewaj ogrody, świadomy dołującego klimatu kraju bez winnic, postanowił tematem kolejnego numeru kwartalnika uczynić muzykę, i chociaż na promocji strzygł swoimi monstrualnymi uszami kokieteryjnie zapewniając, że mu słoń na nie nadepnął, w rzeczywistości wykazał się słuchem absolutnym, przynajmniej jeśli chodzi o dobór autorów i tematów. Można co prawda ubolewać, że zapowiadany numer monograficzny poświęcony Witoldowi Lutosławskiemu nie doszedł do skutku, ale ilość materiału poświęconego muzyce, jej związkom z literaturą, życiem doczesnym i pozagrobowym, budzi szacunek.

„Bliza” miała być pierwszym gdyńskim kwartalnikiem artystycznym, ale gdy okazało się, że ani ona taka pierwsza ani też nie całkiem gdyńska, pozostała już tylko przy epitecie  „artystyczny” z ambicjami dotarcia do aż(tylko?) 750 czytelników(nakład pisma). Czy dociera, nie wiem, ale jak wskazuje frekwencja podczas premiery 17., najnowszego numeru - zupełnie przyzwoita jak na wydarzenie artystyczno-towarzyskie, zwłaszcza, że zrezygnowano z tradycyjnej lampki wina- dla naszej nadmorskiej prowincji jest to pismo wystarczające. Pewnie znaczna część środowiska artystycznego jest zawiedziona, widząc w kwartalniku ogólnopolskim desant autorów, ale dla czytelników powinno to być powodem do zadowolenia i wzruszeń estetycznych na najwyższym poziomie, bo Redakcja na szczęście obraca się w towarzystwie zacnym i byle kogo do kolejnych numerów nie zaprasza.

Miał być Lutosławski, bo kończy się właśnie rok jemu poświęcony i w jakimś małym procencie jest. Bardzo ciepło wspomina swojego mistrza znakomita gdańska pianistka Ewa Pobłocka, niezapomniana odtwórczyni IV symfonii bliskiego jej sercu autora, która pamiętając obraz Jerzego Stajudy Strefa wiszący w salonie domu państwa Lutosławskich, kojarzy ten obraz, jego koloryt, z muzyką mistrza: „Tak właściwie widzę muzykę Lutosławskiego. Widzę ją błękitną”.

Dla większości z nas wychowanych i wykształconych w absolutnej obojętności na wartościową muzykę, która nie jest wyłącznie oberkami Kapeli Dzierżanowskiego, ciekawym będzie esej Anny Chęćki-Gotkowicz: O słyszeniu wewnętrznym. Trzy wariacje na temat Platona, w którym nawiązuje do platońskiej teorii, że : „Ruch gwiazd wywołuje harmonię ponieważ dźwięki wydawane przez nie składają się w akord muzyczny”.

Od samego poczęcia, już od okresu prenatalnego, pojawia się u człowieka zmysł słuchu. Quignard nazywa słuch „najbardziej archaicznym ze zmysłów”. Dzieło muzyczne „istnieje niezależnie od tego, czy ktoś je w danej chwili wykonuje, czy też nie”. Są ludzie, niestety w Polsce to rzadkość, którzy potrafią czytać partyturę i wykonanie dzieła muzycznego odbywa się w ich wyobraźni. „Muzycy twierdzą- pisze Victor Zuckerkland- że żadne wykonanie nie osiągnie perfekcji dźwięku słyszanego w wyobraźni, bezdźwięcznego czytania partytury”.

A czyż dzieła współczesnych poetów nie są taką partyturą dającą ogólne wskazówki do własnego odczytania wszelkich subtelnych detali przez czytelników?

„Słuch to najbardziej archaiczny ze zmysłów, najstarszy w osobistej historii człowieka, wcześniejszy nawet od węchu, od wzroku, związany z nocą”- cytuje autorka Quignarda. Zmysł, który czyni z nas niewolników władzy dźwięków i bywa, że nie najgorszy to rodzaj niewolnictwa.

„Skoro na co dzień audiosfera zmusza do życia z szeroko otwartymi uszami, to od święta, przy okazji koncertu warto wybrać ciszę” czytamy w niezwykle erudycyjnym eseju Anny Chęćki-Gotkowiak i od tej myśli możemy przejść do rozważań Marcina Borchardta, który opisał słynny już dzisiaj eksperyment Johna Cage`a z 1952 roku,  którego kompozycję wykonał pianista David Tudor grając(!?) przez 4 minuty i 33 sekundy ciszę. I tu nasuwa się refleksja: rok 1952, a więc krótko po wojnie pełnej niekoniecznie miłej dla ucha muzyki, ucieczka w ciszę pokolenia, którego bębenki słuchowe narażone były na dźwięki ekstremalne,  z wieńczącą tę ucieczkę kompozycją Cage`a wykonaną w niewielkiej miejscowości Woodstock - i rok 1969, ta sama miejscowość i festiwal dla innego już pokolenia oddającego się we władanie hałasu, które to władanie nie podlega do dzisiaj detronizacji.

A gdyby tak wzorem Cage`a zamilkli niektórzy poeci - marzy zapewne niejeden grafoman - i luźniej zrobiło się na literackim Parnasie?

Niewielu w Polsce potrafi pisać tak o muzyce jak pisze Anna Chęćka-Gotkowicz. Wie o tym Filip Szałasek recenzujący na łamach „Blizy” jej książkę Ucho i umysł. Szkice o doświadczaniu muzyki wydaną przez bankrutujące niestety wydawnictwo Słowo/obraz terytoria. Chęćka-Gotkowicz podjęła się dzieła niezwykłego, bo próbuje polskiemu czytelnikowi przyswoić takich komentatorów jak Pascal Quinard, Eero Tarasti, Jean Jacques Nattiez, Vladimir Jankelevitch, Roger Seruton, czy Elizabeth Grand, których przekładać musiała na własną rękę, gdyż dziedzina jej zainteresowań jest w Polsce terenem dziewiczym. Recenzent docenia wkład Chęćki-Gotkowicz w krzewienie wiedzy muzycznej w Polsce pisząc: „Ucho i umysł” uśmierza więc długotrwały głód przekonującego pisania o muzyce- zdroworozsądkowego, sugestywnego, intymnego, w tonie przedkładającym mnogość możliwości ponad dyscyplinujące, ale i zawężające horyzonty, ramy muzykologicznego studium”.

Dotychczas w „Blizie” znajdowałem teksty wyraźnie artykułujące lewicowo-liberalny punkt widzenia. Dlatego ze zdziwieniem ale i zadowoleniem przyjąłem omówienie 38 Festiwalu Filmów Polskich, pióra Krzysztofa Kornackiego, który zauważa: „Można odnieść wrażenie, że oto tworzą się dwa obiegi kina – samozadowolonych i sfrustrowanych”- przyczyn tego stanu rzeczy doszukując się: „Zgadzam się  Michałem Chacińskim, że polskie kino prezentuje różnorodność tematyczną, stylistyczną i gatunkową. Ale coraz bardziej stroni przed różnorodnością ideową. Publicystycznie rzecz ujmując, przechyliło się wyraźnie w stronę lewicowo – liberalną. Widz o wrażliwości konserwatywno – prawicowej - a przecież taki w Polsce też istnieje – może się czuć coraz bardziej zagubiony”. Mam nadzieję, że Redaktorzy „Blizy” potrafią okiełznać swoją poprawną politycznie dykcję rezygnując z tematów, które ograniczając się tylko do jednego punktu widzenia uczyniły kwartalnik trudnym do strawienia dla czytelników o światopoglądzie pluralistycznym. Numer 17. pozwala mieć nadzieję, że „Bliza” wróci do przymiotnika „artystyczny” i wzniesie się ponad merkantylną dojutrkowość.

Jak pięknie można pisać o twórczości Jarosława Iwaszkiewicza, nie analizując do znudzenia jego życiowych wyborów i pionu etycznego, pokazuje Janusz Majewski w tekście Medium metafizyczne. O sonacie muzycznej w nowelistyce Jarosława Iwaszkiewicza, niezwykle drobiazgowo, z prawdziwym znawstwem i miłością do sztuki tego wybitnego pisarza i poety pochylając się nad nowelą mistrza Serenitate i porównując ją do barokowej sonaty. Warto przeczytać tę błyskotliwą analizę jak i samą nowelę Iwaszkiewicza, by lepiej zrozumieć meandry sztuki pisarskiej.  Budująca jest wiara autora w sztukę, która przynosi ukojenie i nadzieję: „...przecież w chrześcijaństwie, o czym przypomina liturgia, ostateczny koniec życia jest, będzie, pogodny i rozjaśniony, zachwycający. W liturgii – jak w historii Jezusa z Nazaretu – ostatnim akordem nie jest śmierć, ale zmartwychwstanie. Życie mimo wszystko”.

To już 17-ty numer kwartalnika.„Bliza” długo szukała właściwej formy i właściwiej tematyki. Wydaje się, że wpływ zdrowego snobizmu i megalomanii redaktora naczelnego, sięgającego bardzo wysoko, by jeśli już spadać, to z wysoka i długo, jest widoczny i skutecznie poskramia zapędy młodszych współredaktorów, którzy pewnie woleliby często pójść na skróty. Przez te 17 numerów „Bliza” stała się instytucją z cokwartalnym rytuałem prezentacji kolejnego numeru, z wyfraczonym wykidajłą grożącym bolesnymi konsekwencjami osobom, które chciałyby napisać o kwartalniku coś nieżyczliwego. Teraz wykidajło spełnia też rolę szatniarza, proponując wchodzącym na prezentację miłośnikom kwartalnika usługi w przechowaniu palta. Strach co prawda oddać, bo na premierę nowego numeru zaproszono wybitnego tłumacza, jednego z najwybitniejszych beckettologów, znakomitego pisarza, a także uczestnika słynnej „Gali bokserskiej” w Teatrze im. Słowackiego. Nigdy nie wiadomo, czy nie zechce powtórzyć owej obrosłej już legendą  Gali w Gdyni i nie trzeba będzie uciekać. Szkoda byłaby palta, zwłaszcza, że to solidna pelisa podbita skórkami tchórza. Antoni Libera, bo o nim tu mowa, na szczęście mocno złagodniał, a jego opowiadanie o losie dwóch przyjaciół, uczniów profesora muzyki, który potrafił uczyć nie tylko rzemiosła pianistycznego, ale i rzemiosła życia, opowiadanie którego bohaterem jest toccata C – dur Schumanna a tematem nieuchronność przemijania i ważkość życiowych wyborów, to proza najwyższych lotów, przywodząca na myśl dzieła wspomnianego już Iwaszkiewicza, czy też Tomasza Manna. Każde zdanie, które tutaj napiszę, będzie profanacją tego dzieła, sprowadzeniem wysokiego „C”  w hadesowe, niskie „A”, zachętą, by ręka wybitnego pisarza dla odpoczynku od pióra(czy też klawiszy, bo to będzie bardziej współczesne) spoczęła na mojej  szczęce.

 

http://www.youtube.com/watch?v=uS_9-L1BB_0

Do 17. numeru "Blizy" dołączona jest płyta z filmami Gdyńskiej Szkoły Filmowej, w tym "Olena" E.Benkowskiej (na filmie wywiad z reżyserką) Jeżeli masz problem z "odpaleniem" filmu, kliknij tutaj.

 

Przyznaję, że nie byłem w tym roku zbyt grzeczny i Mikołaj zamiast tradycyjnej rózgi włożył mi do buta 12 złotych, bym kupił sobie „Blizę” i sam się wysmagał. Interes  okazało się zrobiłem znakomity, bo w promocji udało się nabyć kwartalnik za jedyne złotych dziesięć. Po zaciągnięciu u pewnego „jak zwykle pod ręką” bankiera natychmiastowej pożyczki, zostało mi akurat jeszcze na jedno piwo grzane. Z promocji wyszedłem więc wzmocniony na duchu i na ciele. I co z tego, że będę ów dług spłacał przez następny kwartał? Za tak niewiele otrzymałem tak wiele, a nie wspomniałem przecież jeszcze o stałych fragmentach blizowej rzeczywistości, a więc jak zwykle ciekawych Zapiskach Londyńskich Marka Gajdzińskiego (w końcu jako człowiek młody duchem a od lat psujący statystykę bezrobocia kolejnym rządom, wyląduję  na zmywaku w Zjednoczonym Królestwie), szkicach Marka Wittbrota, który jak mało kto potrafi opowiadać o malarstwie, czy też Pamiętniku Współczesnym Henryka Grynberga, wybitnego pisarza emigracyjnego. Z rozbawieniem zajrzałem do zapisków Adama Wiedemanna, gdzie znalazłem kolejne Ucho w rosole pełne smakowitych głupot. Tym razem ten wybitny(bo przecież w „Blizie” jak zapewnia Naczelny, sami wybitni) autor, wprowadza nas w tajniki już nie warszawskiej komunikacji zbiorowej, ale w obowiązujące trendy mody bywalców sal koncertowych: „Krzysiek okazał się dyktatorem mody, stylistą, więc po przywitaniu się z nim powiedziałem, że tego lata lansuję sandały do garnituru” - co Krzysiek skomentował z sarkazmem: „Wszyscy by chcieli w samych gaciach chodzić do filharmonii – skomentował mój ubiór, po czym dostojnie się oddalił. Był ubrany na czarno: czarna koszula, czarny krawat i czarne półbuty”.

Prezentowana w „Blizie” poezja wciąż na wysokim poziomie. Uwagę przykuwa wiersz Ewy Lipskiej z cyklu Wagner i inne wiersze: „ ...Jak pani wie, muzyka roznosi/choroby nieuleczalne: nokturny, serenady,/symfonie, urojenia smyczkowe” i daj nam Boże jakiś wybuch z tego epidemii. Najlepiej nieuleczalnej.

Jakby zdając sobie sprawę, że „Bliza” skomponowana co prawda w tonacji „C- dur” może brzmieć nieco molowo i depresyjnie, Redakcja wystawiła nam „receptę” na Prozac, pod którym to pseudonimem kryje się młoda, pewna siebie poetka, zachęcająca byśmy: „mogli pocałować mnie(ją) w dupę”. Niestety nie podała adresu.

Recepta na Prozac jest prosta: „a spróbuj napisać o tym sławnym facecie/który robił sztuczki i biesiadował z dziwkami/on dobrze wiedział że najlepszy numer//trzeba zostawić na koniec”.

A, że czas mija szybko, siedemnaście numerków z „Blizą” to ponad cztery lata życia, czuję się nieco wyeksploatowany i coraz dalej od kraju bez winnic.  Za to bliżej miejsca, gdzie mnie ów najwyższy Wynalazca w owym nieszczęsnym dniu stworzenia wypowiedział powołując na świat, rozkazując jednocześnie bym śpiewał ogrody – bliżej końca, który ma być nowym początkiem. Powoli zataczam absurdalne koło, chętnie więc pochylam się nad myślami tych, którzy swój właściwy ogród odnaleźli, i coraz chętniej spoglądam na miejsce do którego już niedługo powiedzie mnie autobus gdyńskiego MZK linii 105 „Szpital Redłowo – Cmentarz Kosakowo”.

Esej Krzysztofa Lipowskiego Zajrzeć do dołu starości to niezwykle subtelne wyciągnięcie przez autora pomocnej ręki do tych właśnie, którzy swojego dołu szukają.   Bo czyż nie jest pokrzepiającą myśl Sandora Maraia, przytoczona w owym eseju: „piękno przemijania jest czasami bardziej przekonywujące niż młodość”?  Marai nie ma złudzeń, obserwując szpitalne inferno, tak pisze o własnym ciele, coraz częściej odmawiającym posłuszeństwa: „...jest(owo ciało) jak latarka, która już ledwie mruga, kiedy bateria się wyczerpuje”. Mając za przewodnika światełko „Blizy” nam, wiernym czytelnikom kwartalnika wyczerpanie baterii na szczęście nie straszne. To dzięki temu światełku możemy powtórzyć za Maraiem zuchwale: „Czekam na wezwanie, nie ponaglam, ale i nie ociągam się. Już pora”.

Esej  Krzysztofa Lipowskiego wydobyty w otchłani tekstów o niczym, dzięki blizowemu światełku powala nam zastanowić się nad własnym życiem, byśmy nie musieli po latach patrząc na drogę przebytą, skonstatować za Marią Dąbrowską: „Otóż w naszym życiu tak z pozoru bujnym jest za dużo pierwiastka mdłego”. I byśmy nie musieli, jak wiekowy już wówczas hrabia Lew Tołstoj, podejmować decyzji o ucieczce z Jasnej Polany z zamiarem jazdy do „Zwykłej chłopskiej chaty”, by na cztery dni przed śmiercią dokonać w swoim dzienniku wpisu: „A wszystko to dla dobra innych, a przede wszystkim dla mojego”.

„Starość zawsze przychodzi niespodziewanie” pisze Krzysztof Lipowski. „Starzejący się człowiek nie może się oprzeć wrażeniu, że wszystko, co ważne w jego życiu, już było. Nic nowego się nie wydarzy. Na starość zanika myślenie”. Dzięki „Blizie” myślenie być może nie zaniknie tak do końca, a nasze dzisiaj nie okaże się po latach mdłe i byle jakie. Gdy nasi włodarze oferują nam jakieś szklane imitacje kultury przerabiając miejskie pisuary na infoboksy, czy też za olbrzymie pieniądze każą przytupywać(Rączki do góry!) w rytm drogiego(ponad 700 tys. zł) hałasu, my przeciwko takiemu włodarzeniu protestujmy, nie dopuszczając, by stało się tak, jak pisał Schopenhauer: „Koniec życia przypomina koniec maskarady, kiedy wszyscy zdejmują maski. Teraz widać, kim byli naprawdę ludzie, z którymi obcowaliśmy w ciągu całego naszego życia. Charaktery ukazały się w pełnym świetle, czyny wydały swe owoce, osiągnięcia doczekały się sprawiedliwej oceny, a wszystkie złudzenia prysły”. Niech nasze dzisiaj masek nie potrzebuje, a nasze złudzenia pielęgnujmy, bo to jedyna w tej ponurej dookolności wartość.

Tym, co przyciąga czytelnika do „Blizy”, jest uparte kibicowanie żywiołowi dionizyjskiemu w jego zmaganiach z żywiołem apollińskim. Utwory pisane w tempie nieśpiesznym, z dojrzałą zadumą nad przemijaniem, walczą, a tekstami pisanymi z gwałtowną młodzieńczą niecierpliwością. Ta walka wciąga nas, kibiców, raz budząc protest, raz aprobatę, zawsze jednak mądra ingerencja Redakcji wprowadza niezbędną równowagę tak potrzebną w naszych nerwowych czasach. Czytelnika niecierpliwego być może razi nadmiar tekstów powalających swoją erudycją w piśmie, które mieni się być  „artystycznym” - a więc powiedzmy sobie szczerze, pismem raczej rozchwianym intelektualnie - ale być może taki jest w naszych czasach obraz artysty. To już nie „Poetes maudits” intuicjoniści, ale inżynierowie z wykalkulowanym zacięciem poprawiający niedoskonałości szóstego dnia Stworzenia.  A że przy całej swojej erudycyjności „Bliza” pisana jest zawsze polszczyzną komunikatywną, pozbawioną napuszonego naukowego bełkotu, powinna tym bardziej trafić do serc nas gdynian i całego metropolitalnego środowiska ludzi, którym nie wystarcza codzienność oferowana przez supermarkety.

Po czterech latach znęcania się nad kolejnymi numerami kwartalnika „Bliza”, udowadnianiu, że to już kolibra ostatni lot i że w kraju bez winnic nie da się śpiewać ogrodów, spodziewałem się, że rózgi, które przyniósł mi Mikołaj będą dotkliwsze, a tu nagle odkrywam, że spadły na mnie same pieszczoty w postaci znakomitego kolejnego numeru kwartalnika. Nie rozumiem tej nowej strategii Redakcji, ale chętnie akceptuję. Czyżby nadeszła kolejna era Wodnika z hasłem „Make love, not war” i wraz z kolejnymi premierami nowego numeru będę mógł pelisę powierzyć szatni bez trwogi? A wykidajło zamiast straszyć wręczy mi piękny bukiet polnych kwiatów?

Bliza. Kwartalnik artystyczny, nr 4(17) 2013, Muzyka dziś.




Autor

obrazek

Zbigniew Radosław Szymański
(ostatnie artykuły autora)

Urodzony w tych szczęśliwych czasach, gdy Gdynia nie była jeszcze Gdingen a już na szczęście nie Gotenhafen. Żyje do dziś, za co siebie codziennie gorąco przeprasza. Za swoją patriotyczną postawę w podnoszeniu wpływów z akcyzy obdarowany partyzanckim przydomkiem "200 gram". Poeta i ponuryk*.Wydał 3 tomiki wierszy: "Słowa śpiącego w cieniu gilotyny"(2001), "Oczy szeroko zamknięte"(2005) oraz "Piąta strona świata" (2009).Pisze także limeryki, fraszki satyry. Jego "plujki" nie oszczędzają nikogo, nie wyłączając autora. * Ponuryk - satyryk piszący satyry tak ponure, ze po ich lekturze tylko siąść i zapłakać.