(...)W ostatnich tygodniach odebrałem (zapisuję to w kapowniku) osiem telefonów i dwanaście maili plus zapytania w prywatnych rozmowach, czy startuję na dyrektora Śląskiego. Odpowiadałem, że nie. Teraz napiszę dlaczego. Dlatego, że byłem przez trzy sezony dyrektorem naczelnym i artystycznym Teatru Miejskiego w Gdyni im. Witolda Gombrowicza, a po moim odejściu palą tam do dziś grube i wonne świece dziękczynne we wszystkich świątyniach wszelkich wyznań w Gdyni i okolicy. Dlatego, że byłem dyrektorem apodyktycznym i zdarzało się konfliktowym. Wprowadziłem prohibicję. Bardzo dobrze się czuję w sytuacjach stresowych i to mnie mobilizuje, nie znoszę w pracy najmniejszego sprzeciwu, wymuszam bezwzględnie wykonywanie poleceń, nie cierpię inercji, udawania pracy, martwych dusz w teatrze, wzdychania, jojczenia, unoszenia oczu w górę, manifestowania, niespełnienia, syndromu prowincjonalnego zranienia, kłamania w żywe oczy, kombinowania, ściemniania, robienia siebie i publiczności w balona.
Robiłem spektakularne awantury, a płacz nie robi na mnie wrażenia. Kpiłem otwarcie z lokalnych teatralnych "autorytetów", bo nijak się mają do tych, które naprawdę szanuję i które mnie ukształtowały. Prowokowałem lokalnych recenzentów, a jak powszechnie wiadomo, z mediami nikt jeszcze nie wygrał, więc taka postawa mści się okrutnie. I tak było. No, ale się działo wokół teatru. Takie jatki to mój żywioł. Aktorów kocham i uwielbiam, jak się żegnałem z zespołem, to nogi mi się trzęsły bardziej niż po moich sprawach rozwodowych. Lubiłem swojego prezydenta, bo to gentleman i gracz dużej klasy, ale pozostałych włodarzy nie. Nie, bo nie. Mówiłem bardzo głośno rzeczy niewygodne, których nikt nie chciał słuchać. Instytucje, w których wcześniej byłem dyrektorem, odniosły sukces, więc z moim teatrem też musiało być tak samo. Sukces za wszelką cenę, bez liczenia się z kimkolwiek, ma wysoką cenę. Kiedy mój teatr został zaproszony, po raz pierwszy w swojej pięćdziesięcioletniej historii, ze spektaklami Piotra Cieplaka, Grażyny Kani i Zbyszka Brzozy na Warszawskie Spotkania Teatralne i inne festiwale, uznałem, że idę dobrą drogą. Ale za jaką cenę. Nikt i nigdzie by ze mną dłużej nie wytrzymał. Dyrektor teatru musi być ojcem i matką dla wszystkich, musi być kompatybilny i umieć grać głupszego, niż jest w istocie. To bardzo pomaga. A ja się zachowywałem jak dowódca okrążonego batalionu na froncie. Czyli przebić się z prowincji w świat za wszelką cenę. Bez względu na koszty. Tak nie można i nie wolno prowadzić teatru. Wolę więc być dyrektorem samego siebie. (...)