2,4.06.2013
Opera Bałtycka za dyrekcji Marka Weissa szuka własnej drogi artystycznej. Ograniczona małą sceną, na której najsłynniejsze, monumentalne dzieła wypadają skromniutko, musi stawać się rozpoznawalna poprzez niebanalne środki wyrazu i wybitnych solistów. „Carmen" Georgesa Bizeta jest uznawana w świecie operowym za dzieło popularne, a nawet najpopularniejsze, z pięknymi duetami, śpiewnymi partiami solowymi, które przez wielu są trwale zapamiętane. Podczas gdańskiej premiery dało się słyszeć widzów, którzy nie mogli się opanować i nucili (a wręcz bez skromności śpiewali) najsłynniejsze arie. Marek Weiss widział, że ten tytuł porwie znaczną część publiczności, więc skonstruował dodatkowe smaczki, czym z jednej strony złamał konwencję klasycznego już dzieła i uwypuklił to, co ponad 150 lat temu, podczas prapremiery, stanowiło oburzenie nie tylko wśród recenzentów, a mianowicie, dał „ponieść się" gatunkowi, czyli operze komicznej.
Gdańska historia Carmen rozgrywa się w półświatku, którego bohaterami są amatorzy piłki nożnej, motorów, pięknych dziewczyn, używek i życia poza prawem. Pierwszy akt zdecydowanie zdominowały inscenizacyjnie motory i autentyczni członkowie Stowarzyszenia Motocyklowego „Lotor", przy których charakteryzatorki mogły się uczyć, dopasowując jedynie pozostałe postaci do stylistyki „lokalnych jeźdźców". Może czerpały rownież inspiracje chociażby z kultowego filmu „Easy rider" (lub „Dzikiego" z Marlonem Brando). Wszelkie kultowe dzieła mają to do siebie, że są często przywoływane, dlatego w pewnym momencie zaczęłam obawiać się, czy scena Opery Bałtyckiej nie stanie się, poza areną walki byków, również miejscem dramatu, jaki był udziałem innych „jeźdźców", „Aniołów śmierci", którzy zaproszeni do ochrony koncertu w Altamont w 1969 roku przez grupę Rolling Stones, doprowadzili do niekontrolowanej tragedii wśród publiczności. Członkowie stowarzyszenia „Lotor" bawili się jednak na scenie wyśmienicie, wchodząc w interakcje z zespołem.