Jest gorzej niż się wydaje
Dyskusja o roli mediów w kulturze zainicjowana przez „Gazetę Wyborczą" pod koniec ubiegłego roku rozwinęła się interesująco dzięki portalowi „Gazety Świętojańskiej", ale nieoczekiwanie życie i wrażliwa na jego przemiany sama „Wyborcza" dopisały do tej dyskusji kategoryczną pointę. Wypowiadałem się już w tej sprawie chyba wyczerpująco, ale ponieważ jest gorzej, niż mi się wydawało, pozwolę sobie jeszcze na kilka uwag komentarza do owej pointy. Jak powszechnie wiadomo likwidacja działu kultury w redakcji naszego patrona medialnego została przyjęta z rozpaczą przez całe środowisko artystyczne Trójmiasta. Nie pociesza nas wieść, że takie decyzje dotyczą również innych lokalnych redakcji, ani argument, że światowy kryzys dotknął również zasobów potężnej „Agory" i wszędzie są cięcia. Zawsze wierzyłem, że kultura nie jest ozdobnikiem społecznego życia, tylko podstawową substancją narodowego bytu i stanowi fundament jego definicji. Oszczędzanie na kulturze wywołuje niebezpieczną destrukcję tego fundamentu, a pauperyzacja środowiska artystów prowadzi nie tylko do zmniejszenia jego szeregów, ale i deformacji umiejętności tych, co pozostali. Ich głos słabnie, więc odbiorcy sztuki też przestają wytężać słuch i wzrok, bo mogą przecież kontentować się popkulturową papką. Coraz częstsze demonstrowanie pogardy wobec kultury i głoszenie że moda, rock i sport zupełnie wystarczą narodowi, wywołuje w naszym środowisku panikę wykraczającą poza zwykły ludzki lęk o własną pracę i możliwość wyżywienia dzieci. W końcu stycznia w Operze Bałtyckiej odbyła się premiera Szostakowicza, o której pisano w całej Polsce i podkreślano niezwykłość tego projektu. Myślę, że w życiu muzycznym i teatralnym kraju było to wydarzenie bez precedensu. Doceniono je także w regionie. Niezależna recenzentka „Gazety Wyborczej" napisała o tym spektaklu wnikliwy i błyskotliwy artykuł, ale w osłupienie wprawiła mnie okładka dodatku „Co jest grane", gdzie zwykle widnieje fotografia związana z najważniejszym, według redakcji, wydarzeniem nadchodzącego tygodnia. Okazało się, że istotniejszym od naszej sensacyjnej premiery był koncert szarpidrutów w jednym z młodzieżowych klubów. Powiesiłem sobie to niezwykłe z wielu względów zdjęcie w swoim gabinecie ku przestrodze, gdybym miał dalej ulegać naiwnemu poczuciu misji sztuki we współczesnym świecie. Ale i tak pointa przeszła moje spodziewanie. Dodatek „Co jest grane" powiadomił nas w tydzień później, że już nie musimy wysyłać do redakcji naszego planu spektakli, bo „Gazeta" nie będzie drukować repertuaru teatrów, filharmonii i innych przybytków sztuki poza kinami. Niby nic, drobna korekta redakcyjnej strategii, ale jakże znamienna! Rozumiem, że można dzisiaj znaleźć odpowiedzi na wszystkie pytania w internecie, ale skoro gazeta papierowa wciąż, ku naszej radości, się ukazuje, to decyzje - co w niej umieszczamy, a co nie - mają zasadnicze znaczenie dla każdego, kto te kilka złotych na prasę jeszcze wysupła. Możliwe, że jakieś badania pokazały, że ilość poszukujących repertuaru teatrów i filharmonii jest znikoma w porównaniu z kosztem centymetra kwadratowego gazety, ale ta garstka czytelników należy do tego marginesu społecznego, który jeszcze w ogóle czyta. Kilku stron o sporcie i szarpidrutach nie czyta nikt, bo zainteresowani tymi dziedzinami dawno już gazet nie kupują.
To, że Operze Bałtyckiej pomoc mediów jest niezbędna i że w ostatnim roku odczuwamy poważny niedosyt współpracy z dziennikarzami zajmującymi się kulturą, jest sprawą oczywistą. Rzecz w tym, ilu jest w ogóle w Trójmieście dziennikarzy poważnie zajmujących się kulturą i sztuką? Z pewnością jest ich coraz mniej, a fakt, że „Gazeta Wyborcza” zlikwidowała odrębny dotąd dział kultury, jest wiadomością tragiczną. Przez zajmowanie się instytucjami artystycznymi rozumiem przede wszystkim pisanie fachowych recenzji z premier, ale również śledzenie na co dzień oferty instytucji i monitorowanie zmian kadrowych, interesowanie się wybitnymi osobowościami i zadawanie pytań, dlaczego tak się sprawy toczą a nie inaczej. Wiadomo, że krytyka artystyczna była niegdyś dyscypliną ważną na mapie kultury. Znawcy wyspecjalizowani w swoich dziedzinach byli pomostem pomiędzy wydarzeniami muzycznymi, teatralnymi i innymi, a nie zawsze przygotowaną do świadomego odbioru dzieł sztuki publicznością. Rozszyfrowywali zawiłe metafory, klasyfikowali zjawiska, interpretowali je na tle szerszych struktur społecznych. Pomagali artystom zrozumieć siebie samych, utrzymywać dyscyplinę i dbać o proces samodoskonalenia się. Piszę o tym z przygnębieniem w czasie przeszłym, bo krytyka artystyczna została zepchnięta do rezerwatów specjalistycznych periodyków, które czytane są tylko przez piszących tam krytyków oraz przez artystów, o których coś zostało aktualnie napisane. Recenzentów sztuk wszelakich w gazetach codziennych, czy popularnych tygodnikach można w Polsce policzyć na palcach jednej ręki. Góra pięć nazwisk na głowę każdej z Muz.
Żeby się nie dać zepchnąć do rezerwatu jak reszta, piszą krótko, agresywnie i dowcipnie. Często realizują jedynie słuszną linię danej redakcji i dbają bardziej o sympatię czytelników, niż o jakąkolwiek sztukę, czy artystę, o którym aktualnie informują. No, chyba, że to koleżka z tego samego podwórka, czy wręcz osoba bliska i kochana, której działalność artystyczna jest przygotowywana wspólnie w zaciszu domowym. A przecież do oceniania i polemizowania z dziełem sztuki potrzebne są oprócz fachowej wiedzy jakieś jeszcze przekonania, pasja, upodobanie do obiektywizmu i bezstronności. Samotność takiego wojownika w imię wartości jest równie dojmująca jak samotność artysty. Jedynie potężna redakcja, której zależy na niezawisłych sądach swoich dziennikarzy, która poznała się na umiejętnościach swego wojownika i stoi za nim murem przynajmniej czas jakiś, bez względu na to co pisze, może zapewnić mu byt i poczucie sensu jego misji. Bo to jest misja. A gdzież są te potężne redakcje? W świecie, który właśnie zmienił się tak, że wszystko jest do kupienia za odpowiednią cenę, niezależność krytyka staje się jakąś fanaberią, a brak podlizywania się prostymi tekstami rzeszy czytelników, których tylko ilość się liczy, a nie jakość, piętnowany jest jako elitarność. To piętno w czasach demokracji, równości, powszechności i oglądalności, jako głównego bożka w Panteonie bóstw medialnych, skazuje naszego wojownika na nędzne uposażenie, marny wikt i brak środków na podróże, bez których zawód recenzenta jest guzik wart. W mojej długiej pracy w teatrach przeróżnych spotkałem wielu takich „niezłomnych” krytyków, po których wszelki słuch zaginął. Ale to oni byli współtwórcami naszych spektakli i lustrami, w których przeglądały się nasze błędy i sukcesy. Tylko niezłomni dysponujący własnym zdaniem i oryginalną wrażliwością są czegoś warci. Reszta poddana trendom, układom i kumoterstwu tylko sieje zamęt i deprawuje tych nielicznych, którzy jeszcze czytają, czy oglądają telewizyjne dyskusje. Może internet stanie się takim obszarem, gdzie będzie można wyłuskać ciekawe opinie i pożyteczne sądy. Są portale, gdzie pojawiają się ciekawi niezłomni. Są tam może bezpieczniejsi, niż w innych mediach. Jednak przedzieranie się przez śmietnik sieci, gdzie przeważają kłamstwa, bluzgi, bełkot i chamstwo, żeby tu i ówdzie odnaleźć uczciwy głos przekazujący sensowną myśl, wymaga cierpliwości i dużo dobrej woli. Coraz jej mniej. I tak pozostajemy sami wobec publiczności z naszymi niełatwymi często produkcjami.
Próbujemy je tłumaczyć w programach, wywiadach, na blogach i w rozmowach z publicznością, ale przeważnie nam to słabo idzie, bo nie jesteśmy obiektywni, kochamy nasze dzieła i nie mamy cierpliwości tłumaczyć swojej poezji na prozę. A już w szczególnie niewygodnej sytuacji są ci, którzy pracują na posadach w instytucjach artystycznych dotowanych z kieszeni podatników. Coraz więcej wątpliwości w skomercjalizowanym świecie budzi fakt, że coś nie zarabia na siebie, tylko trzeba do tego dopłacać. Opera jako najdroższa i najbardziej luksusowa zabawka społeczna jest pod szczególnym nadzorem. Jej elitarność i wymagania wobec widza, który jeśli spodziewa się tu rozrywki i tej samej bezmyślności jaką serwuje mu pop kultura, to wychodzi od nas rozżalony, wymagają specjalnego wsparcia ze strony mediów. Jest go coraz mniej. Ratuje nas jeszcze snobizm i skandale. Wtedy media są łaskawsze i wspomną o nas tu i ówdzie. Ale rzetelne recenzje, dyskusja o pryncypiach, szacunek dla jakości i kompetentna informacja należą do rzadkich rarytasów w naszym operowym mozole. Tak bardzo brakuje nam sojuszników, którzy rozumieją na czym polega piękno, jakie uprawiamy. Nawet gdyby nas ganili, że nie zawsze jesteśmy temu pięknu wierni i namawiali do większego wysiłku, już byłoby nam wtedy lżej i ufniej spoglądalibyśmy w przyszłość.
Jakie dziennikarstwo poświęcone kulturze w Trójmieście jest potrzebne ?