Miało nie być nekrologów. Ale ta śmierć jest wydarzeniem szczególnym. Odszedł jeden z największych artystów współczesnej Polski. Odszedł scenograf, który wychował dwa pokolenia twórców, z których kilku należy dzisiaj do grona filarów polskiego teatru. Był niezwykłym człowiekiem. Miałem szczęście poznać go bliżej, bo przez wiele lat zaszczycał mnie swoją przyjaźnią, kiedy tworzyliśmy wielkie inscenizacje na scenie Teatru Wielkiego w Warszawie w ostatnich dwóch dekadach ubiegłego wieku. Praca z nim to były spotkania gwałtowne jak letnie burze. Kłóciliśmy się, rozstawali w gniewie i znów spotykali żeby wreszcie dochodząc do odkrycia tych samych wartości przeżywać w uniesieniu wspólny lot. Słabo znosił napięcia. Kosztowały go z pewnością więcej niż mnie. Starałem się więc hamować swoją porywczość i obchodzić z nim najdelikatniej jak umiałem. Na próbach siedział zdesperowany zasłaniając sobie uszy, bo nie mógł znieść zbyt głośnych dźwięków, nie mówiąc już o fałszywych, których przecież w pracy nad operą jest mnóstwo. Nie miał cierpliwości tłumaczyć wykonawcom swoich projektów jak ważny jest każdy szczegół. Tylko kilku zaufanych współpracowników mogło z nim rozważać różne wersje scenicznych rozwiązań. Kiedy ktoś nie od razu rozumiał o co mu chodzi, czerwienił się ze złości, a ponieważ był dżentelmenem, nie wdawał się w awantury, tylko wychodził z teatru. Z czasem wyszedł z teatru na dobre, jak wielki Gordon Craig, który nie mógł znieść kompromisów. Wybrał malarstwo, w którym sam był sobie panem i nie musiał się liczyć z ograniczeniami, jakie na każdym kroku narzucają warsztaty teatralne.
Więcej: Opera Bałtycka
Więcej o teatrze w na stronie www.pomorzekultury.pl