Świętojańskie wideo

Teatr na nowe czasy: Komuna//Warszawa, Paradise Now? Remix Living Theatre

Wiedżmin w Teatrze Muzycznym w Gdyni: fragment próby medialnej

Śpiewający Aktorzy 2017: Katarzyna Kurdej, Dziwny jest ten świat

Barbara Krafftówna W Gdańsku

Notre Dame de Paris w Teatrze Muzycznym w Gdyni: Czas katedr




Polecane

Jacek Sieradzki: Rezygnuję. Rozmowa z dyrektorem festiwalu R@Port

VI ranking aktorów Wielkiego Miasta

Kto wygrał, kto przegrał: teatry i festiwale. Podsumowanie roku teatralnego na Pomorzu cz.3

Nasyceni, poprawni, bezpieczni. Podsumowanie roku teatralnego 2014 na Pomorzu, cz.2

Podsumowanie roku teatralnego 2014 na Pomorzu, cz.1: Naj, naj, naj

Niedyskretny urok burżuazji. Po Tygodniu Flamandzkim

Na8-10Al6Si6O24S2-4 dobrze daje. Po perfomansie ‘Dialogi nie/przeprowadzone, listy nie/wysłane’

Panie Jacku, pan się obudzi. Zaczyna się X Festiwal Polskich Sztuk Współczesnych R@Port

Wideoklip - niepokorne dziecko kinematografii i telewizji. Wywiad z Yachem Paszkiewiczem

Empire feat. Renia Gosławska - No more tears

Na co czekają więźniowie ? Beckett w Zakładzie Karnym w Gdańsku-Przeróbce

Zmiany, zmiany, zmiany. Podsumowanie roku teatralnego 2012 na Pomorzu

Debata w sprawie sprofanowania Biblii przez Adama Darskiego (Nergala)

Jakie dziennikarstwo poświęcone kulturze w Trójmieście jest potrzebne ?

Dość opieszałości Poczty Polskiej. Czytajmy wiersze Jerzego Stachury!

Brygada Kryzys feat. Renia Gosławska & Marion Jamickson - Nie wierzę politykom

Monty Python w Gdyni już do obejrzenia!

Kinoteatr Diany Krall. "Glad Rag Doll" w Gdyni

Tylko u nas: Dlaczego Nergal może być skazany ? Pełny tekst orzeczenia Sądu Najwyższego

Obejrzyj "Schody gdyńskie"!

Piekło w Gdyni - pełna relacja

Pawana gdyńska. Recenzja nowej płyty No Limits

Kiedy u nas? Geoffrey Farmer i finansowanie sztuki

Wciąż jestem "Harda" - wywiad z bohaterką "Solidarności"

Wielka zadyma w Pruszczu Gdańskim

Podróż na krańce świata, czyli dokąd zmierza FETA ?

Co piłka nożna może mieć wspólnego ze sztuką ?

Eksperyment dokulturniający, czyli „Anioły w Ameryce” na festiwalu Open’er

Zwycięskie opowiadanie

Opublikowano: 02.02.2011r.

Zgodnie z zapowiedzią publikujemy zwycięskie opowiadanie w Gdańskim Konkursie Prozatorskim*

 

 

 


Nec temere, nec timide

Tadeusz Buraczewski

Komisarz wystawy „Titanic” Jan Doc miał nie lada kłopot. Właściwie wszystko już było przygotowane, sklamrowane i zapięte na ostatni guzik, a tu taka techniczna niespodziewana zagwozdka.  W końcu sztuka bez niespodzianek nie przypomina życia, a nawet różniczki z tej art-żyjni, jak zwykł ten dynamiczny Pantokrator sztuki XXI wieku nazywać ów znany mu doskonale archipelag performance & instalacji. Hala 89A,  historycznie kojarzona jeszcze z zakładami Schichaua (Schichau-Werft Danzig) i legendarnymi łodziami podwodnymi  typu U-Boot,  teraz była flagowym obiektem Centrum Kultury Hanza. Hala – potęga – lotniskowiec: na sto metrów długa, z galeriami biegnącymi na wysokości drugiego piętra, pełną gastronomią, stanowiła, rzec by można, idealny szkielet uniwersalny do zainstalowania melanżu współczesnych sztuk wszelakich. A miała to być w tym magicznym miejscu wystawa ostatnia. Niestety, już ostatnia. Jan z wielkim trudem przekonał ojców miasta, że tytuł  tej uni-wystawy – „Titanic” – nie zostanie społecznie ani środowiskowo źle odebrany. Idea, którą chciał tu urzeczywistnić poprzez sztukę, symbolizować miała nieuchronność zmian w naszej dookolności, zgodę na nowe, a nieprzewidywalne, ze świadomością zmierzchu, ba – śmierci starych form klasycznych, a zakorzenionych w naszej świadomości. Mozaikę treści dalekich od sztampy i zadęcia. Egzystencję w blaskach i półcieniach epoki komputera.


Oto międzynarodowy deweloper wygrał konkurs na wybudowanie całej dzielnicy na terenach postoczniowych. Jej tradycyjna nazwa, wybrana z konkursu  – „Hevelius” – myliła  nieco. Tylko nieco... Projektant tegoż przedsięwzięcia, jakiś genialny Włoch, uwiódł włodarzy grodu nad Motławą wyjątkowo śmiałą i nieskrępowaną wizją architektoniczną niczym Gaudi. Spoglądał Jan na komputerową wizualizację owego „Heveliusa”, wykonaną tak plastycznie, że dającą niemalże wrażenie kolorowego hologramu jakby z innej planety. Było to coś na miarę architektury Dubaju czy centrum Berlina, a zarazem bardziej majestatyczne, wręcz królewsko potężne w konstrukcji, a wyrafinowane w kosmizującej śmiałej formie. Na stoczniowym nabrzeżu wyposażeniowym, aż po odległy pirs*, celowało w chmury dziewięć różnych  wieżowców, stylizowanych na potężne lunety i niebosiężne teleskopy astronomiczne. Całość stanowiła zaś proporcjonalne odwzorowanie Scutum  Sobiescianum – Tarczy Sobieskiego, konfiguracji gwiazd tak nazwanej przez odkrywcę, gdańszczanina Jana Heweliusza, na cześć króla – bohatera odsieczy wiedeńskiej. Dziewięć najsilniej świecących gwiazd i ta najważniejsza – czyli  α, okrzyknięta przez astronoma Ioanniną. I w tym właśnie miejscu na ziemi wyrastał teleskopową formą najwyższy z kompleksu, smukły drapacz chmur. Czyli w tym miejscu, gdzie stoi (jeszcze) po-U-Bootowa  hala sztuki Hanza. I w niej Jan Doc przewidział właśnie tę wielką instalację znanej performerki i improwizariuszki, obecnie z Bremy – Zety Hywas. Instalację nazwała ona „Wieża Babel”, w krótkim mailu do Jana informowała lakonicznie: „Robert Fripp zrobił mi doń pół godziny niezłej muzyczki, coś w klimacie »Epitaph« – będziesz zadowolony ;) na sicher”... Pamiętał, że onegdaj lubił pomrukiwać: Between the iron gates of fate,The seeds of time werde sown – And watered by the deeds of those, Who know and who are known; fragment nieśmiertelnego hitu King Crimson. Ech, Zeta – kiedy jeszcze była sopocianką i wystawiała w Łaźni swoje pierwsze „wypieki” wyobraźni nieokiełznanej... Obrazy, a potem instalacje... Kiedyś w jej mieszkaniu improwizowali – według już tylko jej choreografii – własną „piramidę miłości”, dość luźno nawiązując do piramidy jej koleżanki (po kądzieli skandalu) Kozyry. Ech,  było...


A na dzisiaj to był trudny do rozwiązania techniczny problem z napędem potężnej „babelowej” instalacji Zety. Brakowało, niestety, nieco przestrzeni. I tu liczył komisarz Jan na pomoc fachowca od rzeczy praktycznie niemożliwych. Obmyślając ideę ostatniej tu wielkiej multimedialnej wystawy, „Titanica”, przezornie poprosił o pomoc z pracującej po sąsiedzku, pomniejszonej stosownie do czasów, stoczni. Bo skoro wiedział, jaki finał czeka halę 89A, chciał znać jej historię – rozkwit i początek. I tu mógł liczyć na istotną i kompetentną pomoc. Bo mistrz Rajmund Waśniewski to był właśnie ten ktoś! Pracował w stoczni ponad czterdzieści lat i oprócz tego, że posiadł znajomość wszelkich niuansów technicznych, był też żywą encyklopedią kombinatu okrętowego, a nawet, można by rzec, jego Wikipedią. To od niego dowiedział się Jan, że prawa pierzeja hali, to ongiś była używana jako takielarnia. Tu skręcano potężne przeciwzwite bądź współzwite, grube jak ramię marynarza, portowe liny cumownicze. I komplety olinowań dla wielkich żaglowców. I tam właśnie Jan zainstalował kabaretową Grupę Rafała Kmity, która w finale wernisażu wystawy, o północy, w apogeum  Opery Mundi – końca stoczniowego świata, tu i teraz, zaprezentuje swój skecz z programu „Trzy kroki w umieranie” – pokazu mody haute couture, mody „wisielczo-zubienicznej”, z użyciem wszelkich rodzajów lin konopnych... przewęzłowanych i dociętych w krawaty, pętle, stryczki – absolutny czarny humor, ale w tej sytuacji – jakże na właściwym miejscu. Jak u Rolanda Topora. I w tej symfoniczno-epitafijnej ilustracyjnej muzycznej zawiesinie lidera King Crimson.


Pokazywał mu stary stoczniowiec zabetonowany kawał rury, stanowiący ogranicznik wrót hali. Latem, kiedy były one otwarte, przed odbiciem kart zegarowych, kiedy stoczniowcy palili przed fajrantem, to ten kikut rury  bywał nakrywany czapką, taką płócienną, ślusarską. Brygady wracały ze statków i... który z młodych nie skusiłby się kopnąć taką prowokacyjnie leżącą, jak piłka na jedenastce przed bramką, czapkę?... No i jak ktoś chciał być Deyną – to za moment popisu strzeleckiego chwilę później klął siarczyście z przetrąconą stopą, ku radości palących papierosy reżyserów niewybrednego grepsu. Wygłup był odwieczny i to była tradycja. Albo ten numer z alimentami płaconymi przez stocznię jednej pechowej panience. Firma nazywała się Marlinka i zatrudniała kobiety do sprzątania na statkach w trakcie montażu wyposażenia. I często trafiały do tej pracy pociągające, warte grzechu, pełnokształtne i pełnokrwiste dziewoje z Trójmiasta. I raz taka jedna, zbyt skrupulatnie sprzątając w zęzach maszynowni, czyli na samym dnie, wcisnęła się tak nieszczęśliwie w dość ciasny właz, że ani w tę, ani z powrotem... Zaklinowała się na amen. Przechodzący tamtędy monter, widząc szamocący się dramatycznie tyłek nieszczęśnicy, na pewno chciał pomóc. Przynajmniej na początku. Ciągnąc ją za rozłożyste biodra widocznie ściągnął zeń przyciasny kombinezon, a że krew nie woda, skutecznie dokonał przy tak sprzyjającej okazji erotycznego abordażu. Dziewczyna, licząc na uwolnienie z pułapki, po widocznie satysfakcjonującej akcji quasi-ratowniczej, nie krzyczała, a stoczniowiec, niestety, nie należał do słownych i honorowych. Uciekł biedak po... I tak stocznia, w świetle prawa i paragrafów, „została ojcem”  dziecka poczętego na samym dole maszynowni.  Po sprawie sądowej naturalną koleją rzeczy poczęła płacić dziewczynie alimenty. Ciekawe, czy po prywatyzacji ukraiński już „stoczniowy tata” utrzymuje jakiekolwiek stosunki z dorosłą latoroślą, poczętą w pobliżu silnika głównego radzieckiej potężnej rybackiej bazy przetwórni B-69?...


Żarty żartami, ale Janowi poczęły dokuczać już dwa problemy. Jeden to kolizja z napędem Zetowej instalacji i... jakaś nieokreślona potrzeba akcentu wybitnie, li tylko gdańskiego w tym całym „Titanicu”. I to nie jakiegoś wydumanego przez opłaconego sowicie znanego artystę, ale takiego naturalnego, herbowo gdańskiego – właśnie stąd. Może jakiegoś zbiegu wydarzeń w przebogatej gdańskiej perspektywie metafizycznej. Czegoś tak oczywistego, jak przesłanie enigmatycznej akwaforty o tytule „Kolizja” genialnego gdańszczanina Ryszarda Stryjca , którą zobaczył Jan onegdaj na wystawie we Frankenthalu. Tam Stryjec wisiał obok Albrechta Dürera  i nie był to żaden przypadek czy fuks... Stryjec na to zasługiwał, czego nie pojmowano w niedorzeczu Martwej, jak i całej Wisły. To przejmujące dzieło rytownika ze Straganiarskiej zdobyło tam zasłużenie Grand Prix. Takoż i „to” musi być li tylko stąd! Tak czuł i myślał. Jakaś może paralelka z Wolnym Miastem. Przemknęło to mu przez  gorącą głowę, kiedy Waśniewski wspomniał, że na tej hali 89A pracował jeszcze w latach 70. wyjątkowy ślusarz artysta. W wolnych chwilach bądź nadgodzinach wyrabiał miedziane talerze z gdańskimi herbami, ratuszami, lwami. I podobno jakimiś łacińskimi inskrypcjami. Ponoć  była to tak artystycznie niepowtarzalna  metaloplastyka, że koneserzy, nie tylko z Polski, rozbijali się za tymi gdańskimi „narracjami”, odwzorowywanymi precyzyjnie w miedzi. Kiedy do Stoczni Gdańskiej (podówczas) im. Lenina przybywała  delegacja przyjaźni z ZSRR  (w końcu tu produkowano połowę  radzieckiej floty rybackiej), art-ślusarz Andrzej Knyszyński cyzelował z chromoniklowej stali matryce do talerzy, z których wąs jeżył Dzierżyński czy błyskał rewolucyjną łysiną Władimir Iljicz – patron stoczni. A potem obstukiwał precyzyjnie drewnianymi, gumowymi i mosiężnymi specjalnymi młoteczkami nakładaną nań milimetrową miedzianą blachę, by wyczarowywać zeń swoje misterne precjoza – „gdańszczana”, jak je z uśmiechem sam nazywał. I widocznie dlatego tolerowano tu artystę ślusarza. Aż któregoś dnia – tragiczny w skutkach zawał. I cena wyklepywanej w złotym metalu artystycznej historii Gdańska, rytowanej w talerzach i płytach ozdobnych, poszła śród koneserów kosmicznie w górę. Tylko że już artysty nie stało...


Jan przypomniał też sobie z czasów studenckich, jak to jego kolega z kabaretu   napisał taką gdańsko-wolnościową piosenkę: „ja kocham Gdańsk, a kocham go dlatego, że zawsze wolnym miastem był, a kochać można tylko coś wolnego...”. Taki niby niewinny song, ale cenzor subtelnie, acz zdecydowanie i nieodwołalnie wykreślił ten tekst w całości z programu. Słowa „wolny” i „Gdańsk” wymagały podówczas dużo większego diapazonu.Jan tkwił przed ekranem komputera nieruchomo, jak przyspawany do stanowiska spawacz. (Taki  robotniczy „żart” o unieruchomieniu nadgorliwie pracującego też mu zobrazował Waśniewski.) Kombinował, zmieniał skale  obiektów wystawy, przestawiał rzeźby, przewieszał obrazy, żonglował kilkoma gabarytami instalacji, lecz cokolwiek by wymanewrował, ewidentnie brakło  kilku metrów sześciennych przestrzeni dla elementów napędu „Wieży Babel”  art-frau Z. Hywas. No cóż, wszystkiego się nie da przewidzieć. No bo sztuka przecież nie jest czymś, a jest wszystkim, z wyjątkiem tego, co może tę sztukę przypominać... Był zafascynowany tą myślą odłowioną z Internetu. Tęgi mózg musiał to ziarno rzucić w bezbrzeżne pustynie netowej wirtualnej info-vistości. W końcu Internet to nadmiar nadmiaru. I Entropia.


Wizja wystawy „Titanic” w głowie Jana rozbijała się o rozliczne góry lodowe, bariery i o ścianę hali, która widywała już nie takie instalacje i konstrukcje, jak U-Booty, a teraz miała ujrzeć „Wieżę Babel”. Już dawno temu, kiedy poznał Zetę, snuł takie równania: kobieta + wizja + poezja = demon... może być – sztuki. Ale  gdy od „sumy” odjąć tylko poezję – pozostanie „XXI-wieczny agregat napędzający wszelakość sztuk instalacyjnych”. Kpił tak, bo pozbawiła tak siebie, jak i jego tego właśnie fluidu poezji i – rozstali się. A spotkali się na torowiskach tej „szalonej lokomotywy” uważanej jeszcze przez jakieś estetyczne niedobitki za Sztukę. Hywasowa „Wieża Babel”, niczym wieczny zegar astronomiczny z gdańskiej Bazyliki Mariackiej, składała się z tarcz obracających się na jednej niby-osi tak, że wirowały z różnymi prędkościami i zarówno w lewo, jak i zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Zegarmistrz Hans Düringer pomieścił w Bazylice tylko kalendarium, planetarium i teatr figur. Tu jeszcze kolejny krąg z niewielkimi rzeźbami stanowił jakby bestiarium ze snu Jana Lebensteina. Krąg monitorów jarzących się trupim światłem, a pomiędzy lustrzanym kręgiem na szczycie osi a dolnym (jakby surowym kamiennym kręgiem) była przestrzeń dla ekspozycji laserowych. Kręgi mełły powoli, acz nieubłaganie, niczym młyny boże, a ich konfiguracja, jak w World Roulette, wyrzucała liczby będące prawdopodobnie skończoną liczbą projekcji laserowych. Adekwaty – wyjaśniała Zeta Hywas.  I tak w gęstej osnowie  muzyki Roberta Frippa pojawiał się z hukiem Tu-134, pękający lodowiec Antarktydy czy – jakby puentując nazywanie rzeczy po imieniu – głowa Jana Chrzciciela na złotej misie... I tutaj nie wiedział Jan, czy w tych apokalipsach przetransformowanych przez komp na drapieżne, mocne przesłania trójwymiarowych wizji (ba! całych ciągów fantasmagorii pogrążającej się w oceanie entropii, a ginącej  cywilizacji), tych ożywionych klisz jakby z akwafort Stryjca i sztychów Dürera, mięsistości Bacona, Auschwitzów Szajny czy łagodnego letargu objawień Beksińskiego w kwadrans po końcu świata  – ta „Janowa” to być może (być może...) równoległa pointa ich enigmatycznej, a pełnokrwistej znajomości. Ba! Miłości... Ale to tylko by the way... rozważania.


Ten rozgardiasz wszystkich języków uczucia, spektrum tematów w postmodernistycznym oglądzie – to też wieża... Też Babel. Kiedyś ona stwierdziła, że sama technologia jest sztuką, poezja jest zbędna, więc Jan w zgodzie ze swoimi „równaniami” nazwał ją Zetorem – czeskim traktorem do estetycznej orki. Napędem total-artów, happeningów, akcji ochrony fok, in vitro, walki z minami kasetonowymi i Bóg wie czym... W końcu pierwszą ważną dla ludzkości instalację projektował Archimedes, twierdząc: dajcie mi punkt podparcia, a ja tę ziemską kulkę dźwignią ruszę i jak żuczek gnojarek potoczę w inne przestrzenie. I wtedy Zeta zmieniła się niczym jakaś przaśna Marylka Rodowicz w demoniczną Lady Gagę. Jak onegdaj, po pobycie w Indiach, uległ zagadkowej metamorfozie z pykniczejącego grubaska w kościstego schizoida – Pantokratora światowego Laboratorium wszechteatru, Jerzy Grotowski.
Ludzka komedia być może właśnie polega na tym, że zarówno aktor przyodziany w Armaniego czy Lagerfelda, Europejczyk z wypasioną komórką w dłoni, jak i aktor neandertalczyk wydłubujący patyczkiem szpik z piszczela mamuta, grają tę samą rolę. To sławetne „poprzez”, które namaszcza akt życiowy jako „sztukę”. Różni ich spirala czasu i... wizerunek. I od wizerunku zaczęła Zeta. Ogoliła ogniście rudą głowę na zero, wytatuowała na brzuchu azteckiego boga deszczu i wprost z łóżka Jana spłynęła pod baldachim łożnicy rzeźbiarki Evi d’Aniels w Bremie. Ot, i świat wykonał obrót jak wieża Babel – wokół mitu artystycznej miłości. Ta monstrualna, jak na warunki kameralne, konstrukcja była wyposażona niczym kierat w wał napędowy oraz satelitarną przekładnię zębatą. I niestety, nie mieściło się to zmontowane zusammen w przestrzeni hali.


Jan czekał niecierpliwie na Waśniewskiego, który przez telefon upewniał, że wszystko da się rozwiązać. Wszystko da się dopasować, chociażby poprzez zmianę czy korekcję funkcji. Tak człowieka, jak i abstraktu, a co dopiero takiego obiektu jak hala? Tylko hala?! Czy wieża? Tylko wieża, a nawet Babel... Mhm... zmiana funkcji. Ćwierć wieku temu Jan z kabaretem studenckim rozbawiał stoczniowe towarzystwo w wielkim hotelu robotniczym przy Tuwima. Tu sypiało i żyło kilkuset stoczniowców. W  piwnicach tego lokum była duża kolumnowa tancbuda, a szczególnie po wypłacie juble tutaj były zawsze huczne, głośne i z interwencjami niebiesko-czarnych, czyli milicjantów. Z okolic ściągało bardziej i mniej szemrane towarzystwo, wrzeszczańskie panienki chętne do noclegu w czteroosobowych „apartamentach” parę pięter powyżej parkietu. Orkiestra rżnęła, alkohol buzował niczym szampan na burcie wodowanego trawlera, a kilkadziesiąt metrów dalej czaiły się milicyjne suki, aby w porę gasić temperamenty. Niebieski kolor ponoć zawsze wpływa kojąco. Burzliwy delikwent po zaliczeniu kilku blondynek, jak nazywano białe pałki milicyjne, albo mądrzał, albo trafiał na dołek przy Kopernika. Tam definitywnie tracił całą wypłatę, a i często musiał nieco dopłacić z następnej w ramach formatującego wyobraźnię kolegium przy nieodległej Piwnej. Ci mądrzejsi kombinowali inaczej. Panienki via piorunochron były taternicko transportowane na hotel, no bo przecie nie poprzez legalną, acz purytańską portiernię. Na bardziej kameralne tête-à-tête. Ale nic w życiu nie jest banalnie proste – tym bardziej ekspresowa hotelowa Kamasutra. Takim praktykom stała przeciw lotna komisja hotelu. Kierownik tego przybytku, wzmocniony specgrupą ormowców, podstępnie w nocy otwierał kluczami z portierni pokoje, by zarekwirować nielegalną o tej porze płeć przeciwną stoczniowcom, a często i piękną. A płeć w czasie nalotu „moral-komando” siedziała jak mysz pod miotłą w ubraniowych szafach. Ba! Szafy były natenczas  zamknięte jak sezamy na kłódki. A ze stoczniowej kieszeni to już nikt i nigdy klucza nie potrafił wyjąć... Dziś już tam prawdziwych stoczniowców nie ma, piorunochrony są nówki, jakby nieużywane, a od strony ulicy Racławickiej, miast do gwarnej tancbudy, można dzisiaj wejść do archipelagu kultury – do integracyjnego klubu „Winda”. Tak to vistość majtnęła kolejnego szpryngla. Z elementu „etosu pracy” wypączkowała kultura. O!


Nareszcie pojawił się mistrz Waśniewski. Już od progu sunęła silna bryza optymizmu.


– Panie Janku,widziałem to perpetuum mobile tej z Bremy z tymi kręgami. Wiem już wszystko. Aby to akuratnie wpasować, trzeba dla silnika i przekładni satelitarnej, pomiędzy stalowymi słupami hali, wyrżnąć otwór o średnicy circa dwóch metrów – referował zdumionemu komisarzowi z przekonaniem, że świat jest prostszy niż parasol czy tegoż świata artystycznie metaforyczne instalacje, performersy etc. hochsztaplerska nierzadko sztukateria. I już schodzili z kantorku na piętrze na dół, gdzie stał wózek akumulatorowy, którym stary mistrz przywiózł instrumentarium do korekt – szlifierkę tarczową i palnik acetylenowo-tlenowy.


– Widzi pan – wetniemy się tu, pomiędzy stężeniami z kątowników, by nie naruszyć konstrukcji hali, to cienka blacha falista, pod nią izolacja – wełna mineralna i znowu blacha. Pół godziny i obramujemy kątownikiem ten niby -bulaj, że będzie wyglądało gites – kontynuował fachman Waśniewski, kredą trasując linię cięcia palnikiem gazowym. Jan z ciekawością przyglądał się, jak mistrz wyregulował ziejące z dyszy palnika jądro płomienia i precyzyjnie niczym zegarmistrz począł wykrawać kolistą tarczę z pordzewiałej blachy. Szło jak po maśle, ale w pewnym momencie ciekły strumień metalu odbił, zalepił dyszę, palnik strzelił kilka razy i zgasł.


– Coś jest pod blachą! – stwierdził pewnie Waśniewski i teraz tylko szlifierką przecinał falisty płat blachy. Kiedy wyciął już półkole, odgiął ten fragment tak gorący, aż dym poszedł ze skórzanej rękawicy, i ku ich zdumieniu i zaskoczeniu ukazała się w wyciętej zmyślnie izolacji blaszana, minią czerwoną pomalowana skrzynka, przyheftowana** do biegnącego obok  stalowego stężenia.


– Patrz pan, ja tu chlastam, jak nie palnikiem, to szlifierką, a jak się tu precyzyjnie przyjrzeć, to cały płat blachy można by odkręcić z blachowkrętów. Ktoś coś tu kiedyś kombinował. No, ciekawe... – cmoknął z uśmiechem  zaskoczony mistrz Waśniewski i zaczął podważać śrubokrętem solidne wieko przemyślnie zakomponowanej w ścianie hali stalowej skrytki. Blacha bez problemu puściła, a oczom ich ukazały się trzy okrągło wypukłe, błyszczące niczym polerowane srebro, przedmioty.


– To matryce Knyszyńskiego! – wykrzyknął ze zdumieniem stary stoczniowiec.


Wykonane z chromoniklowej, wysokogatunkowej stali wyglądały tak, jakby je tam wczoraj ktoś przed niepożądanym okiem z rozmysłem schował. Jedna przedstawiała ratusz z ulicy Długiej, druga studnię Neptuna z Długiego Targu, a trzecia herb Gdańska z inskrypcją: Nec temere, nec timide.


– Bez strachu, lecz z rozwagą – stwierdził Jan, tłumacząc. – Jakoś inaczej to mi objaśniał Knyszyński, który był dumny z tego, że urodził się w Wolnym Mieście Gdańsku. Zaraz, zaraz, niech przypomnę – siłował się z zatorami pamięci stary stoczniowiec... – Ja go o to zapytałem, co to znaczy, i on mi powiedział, że taką mądrością Gdańszczan było: „swojego nie damy – czyjegoś nie chcemy”...
.................................
No, cóż – wielkim artystą jest przypadek – jak zwykł mawiać starszy, a nieżyjący już kolega Jana – Jonasz Kofta...

*pirs – budowla hydrotechniczna, sztuczny półwysep (cumuje się przy nim statki w trakcie wyposażania w stoczni)
**heft – w gwarze stoczniowej – spaw

 

*Jury w składzie: Barbara Piórkowska (pisarka, poetka), Daniel Odija (pisarz) i Bartosz Dąbrowski (literaturoznawca) postanowiło przyznać następujące nagrody:

I miejsce (3 tys. zł oraz druk w antologii „Narracje. Sześć nowych opowiadań o Gdańsku”) – Tadeusz Buraczewski, godło ASZI – za tekst „Nec temere, nec timide”

więcej




Autor

obrazek

Tadeusz Buraczewski
(ostatnie artykuły autora)

ur. w I-szej połowie ub. wieku w Tykocinie. Zwolennik logiki realizmu satyryczno - publicystycznego jak i zamordyzmu oświeconego. Ironista. Inżynier - energetyczny absolwent Politechniki Gdańskiej.