Wiersz pokutny
Nie kwiecień, grudzień miesiącem okrutnym,
Bo to co wywiódł kwiecień z trzewi ziemi
On krwawym ściegiem zszywa, w bruk popruty
Łuski nabojów sypie- tynk kamienic.
Nie kwiecień, grudzień miesiącem okrutnym,
Całe me życie bezsilnej pokuty.
Ruszyli. Płynie znów szara ulica,
Chociaż wykwintniej dzisiaj przyodziana.
Znów rykoszetu nagła błyskawica,
Niezabliźniona trotuaru rana
W niej pajda chleba ze smalcem- jak plaster-
Zmiętej gazety otulona płaszczem.
Gdy dziś oglądam stoczniowych żurawi
Nosy jak wtedy spuszczone na kwintę,
Znów heroiczna bezsilność mnie dławi,
Wśród murów Gdyni przemykam się chyłkiem,
Zgłuszony echem salw karabinowych.
Zimną stal ranek przystawia do głowy.
Nie kwiecień, grudzień miesiącem okrutnym,
Ja wciąż do ulic Gdynio- Twych- przykuty.
Idą, wciąż idą, idą Świętojańską.
Znów „chodźcie z nami!”- krzyczą, butów stukot.
Na drzwiach Cię Gdynio niosą przeciw tankom,
By krew co roku zmywać z Twoich bruków,
Werblem zagłuszyć chcąc historii łgarstwo.
Została po nich kromki chleba perła.
Termos zbożowej gorzkiej z mlekiem kawy
I czerwień świtu, gdy nad stocznią wzbiera
I cisza, która wiersza gardło dławi.
Choć kryją blizny dziś szaty wykwintne,
Nosy żurawi spuszczone na kwintę.
Nie kwiecień, grudzień miesiącem okrutnym.
Ile lat jeszcze – pytam – tej pokuty?