Skansen Gdynia w słabnącym świetle „Blizy”.
Zbigniew Radosław Szymański
Nie lubię niespodzianek. Dlatego głosuję zawsze na prezydenta Szczurka, bo wiem, że chociaż w mieście przez niego rządzonym żyć się nie da, a co najwyżej trwać w stanie zbliżonym do hibernacji, to stan ten , byle bym tylko nie wykonywał zbyt gwałtownych ruchów, może być całkiem przyjemnym sposobem na dożycie. Wiem, że zadba o to, bym się zanadto nie przemęczył intelektualnie, rozumiejąc, że ruch szarych komórek jest bardzo niebezpieczny dla zdrowia i zazwyczaj prowadzi na manowce. A prezydent chce, żeby jeśli już nawet były to manowce, to niech to będą „cudne manowce”. Dlatego nie szczędzi lakieru, pozłoty, pieniędzy. Kiedy idę do teatru, to wiem, że otrzymam produkt tak wyrafinowany, że moje szare komórki nawet nie będą próbowały się ze spektaklem zmierzyć, tylko w ciepłym fotelu smacznie sobie przysną. Niepotrzebnie więc dyrektor Villqist kajał się, że jego zamierzenia są niekompatybilne z oczekiwaniami nas, gdynian. Po co budzić to, co znakomicie czuje się(dowodem wyniki ostatnich wyborów) w sterylnych warunkach stworzonych przez prezydenta. Nie daj Boże, by jeszcze taki przebudzony sam zaczął myśleć i tworzyć, bez uzgodnienia swoich zamiarów ze zwierzchnością czy chociażby z panią rzecznik prasowym prezydenta. Nie od dzisiaj wiadomo, że wszelkie inicjatywy oddolne prowadzą do rewolucji, a ta by zaburzyła ten budowany od lat obraz szczęśliwego ( tego, w którym najlepiej jest żyć w Polsce) „miasta z marzeń”.
Prezydent lubi laurki. Właśnie mija rok od stworzenia(nie, nie przez obywateli miasta, oddolnie z potrzeby serca, lecz ustawowo), takiej gdyńskiej, estetycznej i ładnie podanej w sterylnym zafoliowanym opakowaniu laurki, która otrzymała adekwatną nazwę do stopnia naszej ciemnoty- „Bliza”. Lubię ten dzień, gdy w salonach(wiadomo, produkty firmy „Szczurek & co” nie są sprzedawane byle gdzie) ukazuje się nowy numer tego panegiryczno-towarzysko-artystycznego
kwartalnika. Nie rozumiem dlaczego w mieście, gdzie mieszkańcy tak doskonale dali się zahibernować na dookolność, tak niewielkim zainteresowaniem cieszy się ten kwartalnik. Oczekiwałbym, by w środkach komunikacji miejskiej, na ławeczkach na licznych skwerach, w kawiarniach, spotykało się pogrążonych w lekturze mieszkańców miasta. A tu nic. Czyżby nasza uśpiona społeczność obawiała się, że treści, które tam znajdą zburzą ich wypracowany przez prezydenta spokój? Nie, niepotrzebnie. Tutaj nic się rewolucyjnego nie zdarzy i w kwartalniku też niczego, co by naruszało istniejące status quo nie znajdziemy. „Bliza” jest przewidywalna i to jej największa zaleta. Przewidywalna też jest jej sprzedaż, czyli poczytność. To też lubię, bo przez pracowników salonu witany jestem co najmniej jak jakiś celebryta. Wyfraczony sprzedawca otwiera mi szeroko drzwi do przybytku tej rozpusty. Pod nogi ścielą mi miękki dywan. Dla tej chwili luksusu warto czekać cały dłużący się kwartał. Jeszcze raz prezydent pokazał klasę, dając nam szarym matołkom produkt najwyższego gatunku. Kto wie, czy nie większy niż Sea Towers. Teraz wiem, że moje(nasze) niepokoje, które powstanie pisma wzbudziło, były niepotrzebne. I po cóż było rzucać się pod koła aut, które redaktorów przywoziły na promocję pierwszego numeru „Blizy”? Dzisiaj już wiemy, że ze strony kwartalnika nie grozi nam nic złego. Czy dobrego? No to już muszą się Państwo sami przekonać, czytając kolejny numer, tym razem już piąty w ciągłej numeracji.
Ja do niego zajrzałem tym chętniej, gdy przeczytałem, że tematem wiodącym tego numeru są mniejszości. Jako przedstawiciel najmniejszej mniejszości w Polsce, czyli Polak, miałem nadzieję, że nareszcie znajdę tu wyjaśnienie, jak to się stało, że z większości, która miała nie oddać nawet guzika, stałem się marginalizowaną mniejszością. Chociaż jednak w dyskusji na łamach pisma biorą udział wybitne umysły, przyznam, że to, co przeczytałem, nie odbiega od oficjalnej propagandy sukcesu, jaką mogę przeczytać w innych, wiodących periodykach. Ta sama fetyszyzacja wszelkiej odmienności etnicznej, uprzywilejowanie grup mówiących nieco innym językiem niż nasz. Niedługo okaże się, że ten plugawy, knajacki slang codzienny to też język uciskanej mniejszości. Byłoby więc w kwartalniku nudno, gdyby nie to, że między wierszami(czyżby powrót do języka ezopowego) dało się odczytać kilka wartych zapamiętania myśli. Pisał Jan Karnowski, znany autorytet na Pomorzu i Kaszubach,: „W roku 1920 połączyło się Pomorze po raz trzeci z Polską. Każdemu z nas są znane te porywy entuzjazmu, z jakimi witano wojsko i władze polskie, pół roku po przejęciu widzimy patriotyzm zważony, apatię, upadek ducha narodowego, antagonizm szczepowy i osobisty i walkę partyjną na całej linii, we wszystkich warstwach społeczeństwa”. Czyż nie przypomina to nam jako żywo czasów dzisiejszych?
Zastanawiam się, skąd bierze się obecnie moda na propagowanie separatyzmu szczepowego na terenach Polski. Otóż dochodzę do wniosku, że jest to ponura spuścizna po zaborach i późniejszym braku wolnej Polski. Od czasów odzyskania niepodległości w 1918 r (fakt, że na krótko), nigdy nie było Polski widzianej jako jeden naród i jedno terytorium. Zawsze mówiło się o mieszkańcach zaboru pruskiego, Galicji, zaboru rosyjskiego. Po tylu latach złączenia z różnymi kulturami, tak wobec siebie antagonistycznymi, Polacy powoli zaczęli zatracać swoją tożsamość narodową. Nawet język zaczął wchłaniać w siebie germanizmy i rusycyzmy, które powoli stawały się normą językową.
Kiedy więc dzisiaj, po odzyskaniu jakiej takiej wolności tematem przewodnim w mediach staje się apologizowanie wszelkich mniejszości zastanawiam się, czy to nie jest wynikiem szerszego planu wynaradawiania Polaków. Dużo łatwiej będzie nami manipulować, gdy w Parlamencie Europejskim zamiast jednej silnej frakcji biało- czerwonej będziemy mieli do czynienia z różnymi etnicznymi grupkami, dodatkowo skłóconymi, bo interesy Ślązaków i Kaszubów są dosyć rozbieżne. Proszę zauważyć, jak w święta narodowe zamiast niechętnie i rzadko wywieszanej polskiej flagi wywiesza się flagi w barwach małych ojczyzn. Ba, żeby to z potrzeby serca. Niestety jest co najczęściej sprzeciw wobec polskości, sprzeciw, który każe dyskryminować wszystko co do wartości narodowych się odwołuje. Wystarczy przypomnieć sobie niedawną hucpę, czyli marsz Falangi Obywatelskiej przeciwko świętującemu Dzień Niepodległości społeczeństwu. A przecież: „ Nie ma nic gorszego, jak kneblowanie ust, wyszydzanie, opluwanie, poniżanie osób inaczej interpretujących wydarzenia z przeszłości”. (Marek Wittbrot w rozmowie z Pawłem Huelle, „Bliza” nr 5)
Dyskusję prowadzoną na łamach „Blizy” zatytułowano „Kaszuby, przyszłość czy skansen?”.
Jeżeli ktoś zna trochę Kaszuby( Sycowa Huta, wymieniana przez redaktora Huellego i Dariusza Majkowskiego, była przez 30 lat moim drugim domem) wie jak wielkim przemianom rdzenni mieszkańcy tych terenów ulegli przez ostatnie dziesięciolecia. Pytanie, czy możemy jeszcze mówić o nich Kaszubi? Tak naprawdę, osób mówiących w sobie tylko zrozumiałym języku, jest już bardzo niewiele. To czego uczy się- nieliczne zresztą-grupki dzieci w szkołach, podając im jako język kaszubski, jest językiem wymyślonym przez językoznawców. I gdyby się dobrze przyjrzeć pochodzeniu tych, którzy na naukę kaszubskiego zdecydowali się, często okazałoby się, że są to dzieci przybyszów z innych stron kraju. Mieszkając w okolicach Sycowej Huty, a pracując przez wiele lat w Kartuzach, słyszałem dwa zupełnie różne języki. Pewnie podobne, ale dla mnie, osoby spoza, różnice były zauważalne. Tworzy się więc sztucznie zupełnie nowe społeczeństwo mówiące językiem skansenu uniwersyteckiego. Prawdziwa kaszubszczyzna umiera wraz ze starzeniem się i wykruszaniem osób, które ją nosiły we krwi. Już dzieci tych osób, wykształcone w szkołach PRL-u mocno ten urokliwy język przodków zubożyły. Oby akcja nauczania kaszubskiego, nawet tego „uniwersyteckiego”, powiodła się. Będzie to co prawda właśnie skansen przed którym działacze Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego próbują się bronić ale dla celów turystycznych może to być produkt dobrze sprzedający się i gwarantujący mieszkańcom tych terenów jakieś środki na przeżycie. Po upadku bowiem stoczni trójmiejskich, w których Kaszubi stanowili 40 procent załogi, i po upadku większości zakładów pracy, gdy słynna bana Gdynia – Kościerzyna stała się niemal niepotrzebna, właśnie skansen może być wyjściem z trudnej sytuacji. Zresztą Kaszuby skansenem już się stały. Na razie skansenem głupoty, złego smaku i bezczelności osiedlających się(lub tylko budujących sobie tutaj tzw. „dacze”) mieszkańców innych regionów Polski. Brońmy więc skansenu prawdziwych wartości przed inwazją barbarzyńskich kosmopolitów. Brońmy też pięknego języka kaszubskiego, nawet tego trochę sztucznie ożywianego przez kręgi uniwersyteckie, bo dzięki niemu podróż jaką niedawno odbyłem kolejką SKM do Lęborka na finał konkursu poetyckiego im. M. Stryjewskiego, nie była stratą czasu, gdyż miałem niecodzienną możliwość wsłuchania się w te szemrzące rozmowy pasażerów i przyjemność kibicowania grze w „Baśkę”.
Temat mniejszości jest potraktowany w tym numerze kwartalnika bogato. Mamy więc tutaj teksty i o Aborygenach, migawki z wielokulturowego Londynu. Jak zwykle redaktorzy chcą jakoś podkreślić gdyńskość pisma . Sięgają więc po eseje Kazimierza Wyki, które ukazały się w 1945 roku w dodatku do „Gazety Morskiej”. Konsekwentnie prezentuje też swoją prozę mocno osadzoną w gdyńskich realiach Adam Kamiński. Do spaceru skansenem Gdynia zachęca niezrównany gawędziarz i kronikarz Gdyni Sławomir Kitowski. Jakoś jednak po upływie tego roku owa gdyńskość kwartalnika wydaje się mocno sztuczna. Taka bardziej nakazowa, niż spontaniczna, wyrosła z potrzeby serca. I tak, nie bardzo widzę, by redaktorzy byli skłonni zajrzeć głębiej poza odnowione elewacje gdyńskiego skansenu. Prezentują tylko to, co wygodne, co buduje sielankowy obraz miasta. Czyżby bali się, że znajdą tam coś, co popsułoby tę misternie wykonaną na zamówienie prezydenta Szczurka laurkę?
Czy po roku od ukazania się pierwszego numeru „Blizy”, można mówić, że pismo przyjęło się, stało się rzeczywiście kwartalnikiem gdyńskim? Myślę, że mimo dużych nakładów materialnych, dość energicznych prób ustanowienia monopolu na kulturę gdyńską,podobnie jak w wypadku klęski dyrektora Villqista możemy mówić o niekompatybilności zamierzeń redaktorów z naszymi, czytelników oczekiwaniami. Owszem, czytają „Blizę” z gdynian ja i jeszcze jeden znany mi z widzenia brodacz, ale daleki jestem od megalomanii w rodzaju ja i Gdynia to jedno. Wciąż zdarza mi się bywać na koncertach, spotkaniach literackich, wernisażach, gdzie nikt o „Blizie” nie słyszał i o czymś takim jak opieka gdyńskiego wydziału kultury także nie. Co więcej, frekwencja tych wydarzeń znacznie przewyższa tę, którą mogą się pochwalić imprezy sygnowane znaczkiem „Blizy”.
Właśnie wróciłem z benefisu kmdr. Zbigniewa Jabłońskiego, który zorganizowany w sali Riwiery zgromadził około 200 osób. Komandor, lekarz i poeta jest postacią w gdyńskim krajobrazie nietuzinkową, biorąc udział w misjach ONZ zwiedził kawał świata i ma o czym opowiadać. Przy tym jego wiersze często(jak choćby poemat „Rapsodia gdyńska”) związane są z naszym miastem. Czy ma szanse, by znaleźć się w „Blizie”? Najpewniej nie, bowiem kwartalnik z założenia przeznaczony jest dla kultury bardzo wysokiej, elitarnej i kosmopolitycznej. Znajdziemy w nim więc eseje podparte niezwykłą, choć mocno dęta erudycją, wiersze tak wysublimowane, że nikt ich poza autorami i małą grupką wtajemniczonych nie jest w stanie odebrać. Dział poezji jest z pewnością jasnym punktem „Blizy”, ale odwołuje się do bardzo wąskiego grona odbiorców i twórców. Jak dotychczas nie ma nawiązania do przeszłości literackiej miasta. Ani słowem nie wspomina się o twórcy, który poświęcił Gdyni kilkadziesiąt wierszy i poematów, czyli o Franciszku Fenikowskim., który nie tylko w „Blizie” miejsca dotychczas nie znalazł, ale także ulicy swojego imienia nie posiada. Poezja hermetyczna ma z pewnością spore grono zwolenników, tylko czy powinna być wizytówką kulturalną Gdyni? Pewna grupa młodych twórców znalazła w kwartalniku swoją witrynę. Czy to źle? Pewnie nie, tylko czy w czasach, gdy środki na kulturę są mocno ograniczone, my, mieszkańcy chcemy by były one kierowane do garstki pięknoduchów? Może należałoby wpierw zaspokoić nasze niższe potrzeby kulturalne, a później dopiero myśleć o podniebnych szczytach? Zanim dorośniemy jako społeczeństwo Gdyni do sztuki wysokiej, może nasyćmy się tą z nieco niższego piętra? Może wtedy sale teatralne, sale wystawowe, oraz spotkania literackie zapełnią się chętnymi konsumentami sztuki? Inaczej grozi nam, że Gdynia stanie się taką Cepelią artystyczną, z wyrobami owszem nawet ładnie zapakowanymi, ale niechętnie kupowanymi i oglądanymi. Ot, stanie się skansenem sztuki z redaktorami Huellem, Borosem i Kamińskim jako kustoszami.
Życzę blizowym latarnikom, by w następnym roku pielęgnowane przez nich światełko świeciło jaśniej i szerzej.
Od Redakcji
5. numer "Blizy" zawiera tez ciekawy dodatek płytowy: "Gdynia w Stereo". Pisaliśmy o tym tutaj i tutaj.
Zapraszamy także do lektury wszystkich artykułów z serwisu "Bliza".