Moja poprzednia inscenizacja tej opery w Teatrze Wielkim w Warszawie wiele lat temu rozpoczynała się od desantu wiedźm. 46 chórzystek zawieszonych w szelkach spadochronowych 15 metrów nad sceną czekało aż przejdzie przez nią powoli po otwarciu kurtyny ogromny rycerz. Kilkanaście taktów przed swoim śpiewaniem zjeżdżały na znak inspicjenta całą chmarą wśród błyskawic. Ten desant robił niesamowite wrażenie na widzach, którzy spodziewali się dalszych emocji w myśl reguły mistrza Hitchcocka. I rzeczywiście jeździły wszystkie zapadnie, dymiły dmuchawy, podczas dworskiego przyjęcia grano w szachy dwumetrowymi figurami z kamienia i powiewano w co drugiej scenie kilkoma hektarami chorągwi. O wykonawczyni partii Lady ówczesny papież krytyki muzycznej Jerzy Waldorff napisał “Toż to istna armata spod Verdun!” Sugestywnie wykonywał swoje zadania Jerzy Artysz jako Makbet, ale ja miałem poczucie klęski, bo to co najważniejsze w tej operze nie zostało zrealizowane.
Los jednak okazał się łaskawy dla mojej sztuki reżyserskiej i po latach pompatycznych inscenizacji na największej scenie świata pozwolił mi skupić się na istocie operowego gatunku, czyli śpiewających aktorach. Mają oni przed sobą za każdym razem karkołomne zadanie wykreowania wiarygodnych dramatycznych postaci przy pomocy, jeśli można użyć takiego słowa, wyjątkowo sztucznej konwencji, jaką jest operowy śpiew. Musimy wspólnie z nimi wykonać żmudną pracę budowania tych postaci takt po takcie, krok po kroku – aż uda nam się dotrzeć do prawdziwych emocji po obu stronach rampy. To nie znaczy, że zaniedbujemy efekty inscenizacyjne, ale w naszym skromnym budżetowo teatrze są one w sposób naturalny ograniczone. To harmonizuje z przekonaniami, że teatr to przede wszystkim żywy człowiek prezentujący tu i teraz swoje uczucia, wirtuozerię i piękno. Dopiero tu, w Operze Bałtyckiej, te przekonania zacząłem wcielać w życie bez dotychczasowych kompromisów. We wszystkich teatrach do tej pory musiałem się liczyć ze zdaniem kogoś, kto tych przekonań nie podzielał w pełni. Czy dyrektor, czy dyrygent, czy jakaś napompowana przez snobów “gwiazda” – wciąż ktoś zmuszał mnie do odstąpienia w jakiejś decyzji od tego, co uważałem za słuszne. To spotyka większość moich koleżanek i kolegów usiłujących wyrażać się poprzez teatr. Dlatego w naszej Bałtyckiej przestrzegamy bardzo starannie zasady nie wtrącania się w budowanie spektaklu przez zaproszonych do współpracy realizatorów. Dlatego też, kiedy my je tutaj realizujemy, nie pytamy sie nikogo o zdanie. Oddajemy się pod sąd, nawet najsurowszy, widzów każdego spektaklu, ale tworzymy je suwerennie. To stało się możliwe przede wszystkim dzięki bezprecedensowej współpracy całej ekipy realizacyjnej. Moje porozumienie w sprawach muzyki i teatru z Jose Marią Florencio nie ma odpowiednika w skali krajowej nie tylko dzisiaj, ale w ciągu trzydziestu lat mojej pracy we wszystkich teatrach Polski. Nasza wybitna scenografka Hania Szymczak wyrasta obecnie na jedną z pierwszych artystek w tym zawodzie. Brak mi słów na wyrażenie, ile im zawdzięczam. Nie byłoby tego, gdyby nie idealna harmonia w rozumieniu przez nas świata wartości, wbrew falom mód i tendencji. Nie tylko myślimy podobnie o tym, co powinno stanowić osnowę kreacji wakalno-aktorskich, ale też identycznie odczuwamy, co nie powinno…
Więcej na: http://www.operabaltycka.pl/blog/
Zmiany personalne w Operze Bałtyckiej od 1 października: Jerzego Snakowskiego na stanowisku zastępcy dyrektora zastapi Danuta Grochowska (dawna asystentka Marka Weissa w Operze Narodowej, przez wiele lat pracująca jako asystentka Mariusza Trelińskiego, współpracująca z Krzysztofem Warlikowskim jako koordynatorka pracy artystycznej w Nowym Teatrze w Warszawie). Powołano także specjalistkę ds. promocji opery, Olimpię Schneider.
Więcej o teatrze w na stronie www.pomorzekultury.pl