Sława nie ma tu nic do rzeczy.
Katarzyna Wysocka
Recenzja na sms: Szkoda czasu na ramotę.
Teatr Muzyczny z Łodzi przyjechał na Festiwal do Gdyni z prawie świeżą premierą spektaklu do libretta Petera Quiltera. Polskie tłumaczenie piosenek przygotowali Andrzej Ozga i Jan Jakub Należyty. „Na końcu tęczy” to opowieść o gwieździe amerykańskiego kina i muzyki Judy Garland pod koniec jej życia, kiedy z niedoszłym jeszcze piątym mężem, Mickey Deansem, koncertują w Londynie, zmagając się z przeszłością Judy, jej nałogami i wspomnieniami. Gorzka prawda o smutnym losie osoby kształconej na gwiazdę, świadomie stylizowanej przez dorosłych w celach zmitologizowania ( a może zgablotynizowania) przewija się przez cały spektakl. Niezapomniana Garland z roli Dorotki z „Czarnoksiężnika z krainy Oz” w reżyserii Victora Flemingajawi się w przedstawieniu jako kobieta zmęczona życiem, świadoma swych słabości, nie stawia im oporu. Boleśnie odczuwa fałsz sławy, która pociągnęła ją na skraj przepaści, sławy kreowanej przez innych, nie mających skrupułów przed faszerowaniem piosenkarki lekami, prochami i alkoholem w celu doprowadzenia jej do stanu akceptowalnej użyteczności artystycznej. Podawanie „znieczulenia” okazało się powszechną, nie tylko hollywoodzką, normą, by odsunąć niepotrzebne myśli o samotności i porażkach społeczno-scenicznych.
Mit wymaga oprawy, tym bardziej, że mamy do czynienia z mitem tragicznym. Niestety, to, co zaprezentował Teatr Muzyczny z Łodzi, spłyca historię Judy Garland, wielkością mitu porównywalnej z Marylin Monroe. Pokazana piosenkarka nie wzbudza refleksji właściwych w zetknięciu z wielką osobowością, co prawda osobowością naznaczoną i napiętnowaną, ale utalentowaną. Oglądaliśmy przeciętną bohaterkę, obdarzoną nieprzeciętną przyjaźnią Anthony’ego, pianisty geja oraz interesowną, krojoną na miarę sukcesu bliskością Mickeya, następcy męża czwartego. Anna Walczak w roli ikony amerykańskiej pop kultury nie umiała oddać klimatu, w jakim gasła Judy Garland. Zabrakło fascynacji tematem, jaki podjęła się przedstawić. Brak swobody scenicznej szedł w parze z brakiem zaangażowania wokalu. Energia i śpiew w teatrze muzycznym to przecież kryteria podstawowe.
Ucho Gdynia Gazeta Świętojańska
Na końcu tęczy Teatru Muzycznego w Łodzi . Jeśli masz kłopoty z „odpaleniem” filmu, wejdź tutaj
Zastanawiająca była scenografia. Aktorzy w żaden sposób nie czuli się swobodnie w pudełkowej, bardzo sztucznej i ograniczającej swobodę przestrzeni. Schodki, ścianki, dodatkowo wyjątkowa akustyka (słychać było podczas gry kroki za sceną). Aktorzy wchodzili na scenę w kompletnych ciemnościach, potykając się o scenografię! Ubogą zresztą, jak na hotel pięciogwiazdkowy (do ubogiej można dodać: żałośnie). A piętnastominutowa przerwa (na przestawienie kuferka w inne miejsce) czemu miała służyć? Na pewno nie budowaniu napięcia scenicznego.
Szkoda czasu i miłości do teatru, kiedy ogląda się kiepski, niskobudżetowy spektakl tyleż muzyczny, co dramatyczny ( bo ilość mówionego tekstu była zdecydowanie większa niż zaśpiewanego), gdzie widza trzeba kokietować, bo nie dostarcza mu się wzruszeń. Czyżby nie było żadnych pozytywów? Są. Zespół muzyczny pod kierownictwem Adama Manijaka, świetnie jazzujący, delikatnie i pomysłowo. Poprawnie zagrali partnerzy Anny Walczak, Paweł Audykowski i Janusz Skoneczny. Piosenka „Over the Rainbow” przypomniała wspaniałą opowieść o wspaniałej przyjaźni Dorotki, Tchórzliwego Lwa, Stracha na Wróble i Cynowego Drwala.
Zatrzymanie. Subtelny i delikatny Janusz Skoneczny robiący makijaż Annie Walczak.
Ucho Gdynia Gazeta Świętojańska
Judy Garland, Over the Rainbow . Jeśli masz kłopoty z „odpaleniem” filmu, wejdź tutaj