Bona na Pokładzie - Pokład w Afryce
O Pokładzie można pisać długo i wiele, ale jedno zawsze: to klub z gwiazdami. Gościły tam wielkie sławy z Polski i zagranicy, weterani i młode wilki. Co koncert, to wyższa półka, ale tym razem nieźle „przywalili”. Ściągnęli jednego z najlepszych basistów świata – specjalnie dla nas!
Idąc na koncert, ciemnymi, wietrznymi i wilgotnymi ulicami, słuchając ulicznych pokrzykiwań kibiców Arki, zastanawiałem się czy Richard Bona da radę rozgrzać dziś nieco przymarzniętą pierwszymi chłodami gdyńską publiczność. A jak się okazało nie była to byle jaka publiczność i mało też wcale jej nie było. Artysta przyciągnął raczej tych wymagających. Sprawił, że dorośli przyćmili młodzież frekwencją. To ten gatunek fanów-słuchaczy, których budowa ucha, z membraną, kowadełkiem i trąbką słuchową włącznie, nastawiona jest na odbiór tych bardziej wysublimowanych dźwięków, które artysta nie zawsze świadomie wydobywa. Czasem wystarczy, że o nich pomyśli, a one po prostu tworzą się gdzieś w naturalnych rezonatorach i z niego wychodzą. Takie bardzo finezyjne. Doskonałe. Prawie niesłyszalne, a jednak...
Już na wstępie wczorajszego koncertu z cyklu JaZzGdyni, poinformowano tłumnie przybyłych, że artysta zastrzegł sobie, aby zdjęcia wykonywano tylko podczas pierwszego utworu i jedynie bez flesza. Gwiazdorskie „widzimisię” – pomyślałem. Ale po przebrnięciu przez wzmożoną kontrolę na wejściu i zajęciu cudem miejsca, ze średnią widocznością co prawda (ale zawsze!), na rozkładanym krześle, byłem zadowolony z tego, co mam. No bo z miejscami siedzącymi to działy się istne cuda. Prawdziwa rotacja. To ktoś siadał, to zaraz wstawał, rezerwował sobie krzesła, dookoła każdy każdemu pilnował siedzenia.
Chwilę po godzinie 19:00 na scenie pojawił się zespół, witany gromkimi brawami. Po drugim numerze Bonie pękła struna. Musiał ją wymienić, więc nadarzyła się okazja do przedstawienia zespołu i krótkiej rozmowy. Artyście towarzyszyli: Taylor Hopkins na trąbce, Adam Stoler na gitarze, Etienne Stawijk na instrumentach klawiszowych, Ernesto Simpson na perkusji i zapowiedziany, jako pochodzący z najcudowniejszego i najseksowniejszego miejsca na tej planecie, Samuel Torres z Bogoty, który obsługiwał instrumenty perkusyjne. Tutaj artysta dał się poznać jako pełen humoru i dystansu człowiek. Nazwał siebie - King Bona, wielki fan polskiego żurku. Rzeczywiście mówił jakby miał obsesje na punkcie tej zupy. Przedkładał ją nawet nad bigos, który, jak twierdzi, jest dla niego za tłusty. A żurek mógłby jeść, jeść i jeść. Żartobliwie nazywał tak nawet jeden ze swoich utworów. Szczerze stwierdził, że whoever invented żurek is good. Zapewne jest w tym wiele racji, bo wszystkie polskie dania, a te staropolskie z tradycją to już w ogóle, są przecież najlepsze na świecie. Bez dwóch zdań. Ale wróćmy do muzyki...
Bona i McFerrin – jeszcze nie na Pokładzie, ale... wszystko jest możliwe:)
Po krótkiej technicznej przerwie muzycy ponownie zadęli i uderzyli w swe instrumenty. Nie minęła jeszcze nawet połowa koncertu, a ja już śmiało miałem ochotę nazwać Bonę nie tylko muzykiem, lecz muzykiem-malarzem. Jego muzyka jest jak obraz na płótnie. On jest jak malarz, prezentujący Afrykę w swoich dziełach. Każdy dźwięk jest na tyle wyrazisty, że z łatwością można przypisać mu kolor, zapach a nawet smak. Zabiera nas w inne miejsca, pokazuje afrykańskie pejzaże, odblokowuje pozostałe zmysły – taka jest właśnie jego muzyka. Wczoraj dowiedziałem się jak wygląda sjesta w Afryce i poczułem zapach świeżego powietrza o świcie na safari. Niesamowite przeżycie.
Bona uczył się tej sztuki już od dziecka. Pochodzi z rodziny muzyków. Jego dziadek i matka byli śpiewakami, a on sam już w wieku pięciu lat śpiewał w kościelnym chórze. W wieku jedenastu lat zaczął grać na gitarze, lecz gdy usłyszał o niejakim Jaco Pastoriusie, jego życie uległo zmianie i poświęcił się gitarze basowej. Potem grał z najlepszymi: Mikiem Sternem, Patem Metheny, Herbie Hancockiem, Chickiem Corea, Brandfordem Marsalisiem czy Bobby McFerrinem. Dzisiaj 40-letni Bona gra z wrodzoną naturalnością. Muzyka pulsuje mu w żyłach wraz z afrykańską krwią. Nie wszystkiego można się nauczyć. Są pewne cechy, z którymi trzeba się po prostu urodzić.
Usłyszeliśmy utwory m.in. z płyt: Tiki, Munia: The Tale oraz Reverence – Dina Lam, Suninga, O Sen Sen Sen i innych. Pokuszę się o stwierdzenie, że cały zespół, który wystąpił, oraz osławiona gitara basowa to tylko dopełnienie do innego, najważniejszego instrumentu – jego głosu.
Po koncercie, czyli około godziny 21:20, można było dostać autograf na zakupionej np. obok na stoisku płycie artysty. Autografy były rozdawane również na plakatach, biletach, koszulkach (również do nabycia na koncercie). Ja dostałem autograf od fana polskiej zupy na zwykłej białej kartce. CD kosztowały 70zł, a DVD 100zł. Dla jednych to mało, dla innych dużo. Szły jednak jak ciepłe bułeczki. Wracając do domu po koncercie, stwierdziłem w myślach, że Bona nie tyle rozgrzał gdyńską publiczność, co ją zaczarował...
Poniżej załączamy nadesłane nam przez klub Pokład zdjęcia z wczorajszego koncertu autorstwa Piotra Manasterskiego.
Więcej o koncertach i muzyce w Gdyni w dziale : „Gdynia muzyczna” – kliknij w obrazek poniżej
Richard Bona, Pokład, 4 listopada 2007