DESPERADO, czyli krążą słuchy o podsłuchach
Janusz Pierzak
Stojąc na barierce wysokiego mostu balansowałem nad skrajem przepaści. Wiatr szarpał poły długiego płaszcza, nakłaniając nachalnie do desperackiego kroku. Nurt rzeki majaczył w dole przymuleniem, a mój aparat słuchowy trzeszczał niepokojąco.
Pomimo jesiennego chłodu i późnej godziny, tłum gapiów gęstniał z minuty na minutę. Przyrastał lawinowo, tworząc wokół mnie otoczkę sensacji. Parkujące nieopodal samochody telewizyjnych stacji rozkładały sprzęt, aby jako pierwsze, relacjonując na żywo wydarzenia, przykuć widzów kajdanami oglądalności. Jeden ze stróżów prawa przypominający budową jowialnego misia, melodyjnie zachęcał mnie do zejścia z balustrady. Mówił o bezsensowności tego co chcę zrobić, o czekających mnie doczesnych przyjemnościach i że wszystko z czasem się ułoży. Przesuwał się drobnymi kroczkami, patrząc świdrującym wzrokiem. Nie wiedziałem, czy chciało mu się siku, czy zależało mu na mnie? Ostrzegłem, że jeżeli zbliży się jeszcze o milimetr, po prostu skoczę. Cofnął się, wyciągając uspakajająco ręce. Nie trwało to długo, gdyż po chwili zaczął ponownie ,,czarować”. Psycholog od siedmiu boleści.
Nie miałem żadnej alternatywy!!! Żona zdradzała mnie z garbatym sąsiadem, tydzień temu straciłem pracę pomywacza w rybnej smażalni, a na domiar wszystkiego byłem głuchy na jedno ucho. Od pewnego czasu domyślałem się, że jestem podsłuchiwany. Trzaski w aparacie dawały do myślenia. Kiedy wyciekły informacje z moich rozmów, postanowiłem zakończyć życie. Pozostawało pytanie – jak to zrobić? Postawiłem na efektowny skok z mostu, który choć przez chwilę pozwoli mi zostać gwiazdą wieczoru. Sławnym ,,desperado”, który trwale wpisze się w historię stalowej konstrukcji.
Zagęszczająca się atmosfera na tyle osłabiła przytępione światłem jupiterów zmysły, że w ostatniej chwili zobaczyłem zbliżającego się policjanta. Rzucił się niczym lew i chwycił za skrawek mojego płaszcza. Ekwilibrystycznym skrętem zdołałem wyswobodzić się z odzienia, które pozostało w rękach zdumionego ratownika. Biedak!. Trzeba będzie otoczyć go psychologiczną opieką. Spadając w otchłań, pomyślałem. – Ostał mu się jeno płaszcz!
Zmniejszające się twarze gapiów rozśmieszyły mnie do tego stopnia, że wybuchnąłem gromkim śmiechem. Kamery nieustannie śledziły lot, a ja wykorzystując fakt bycia w centrum uwagi zdobyłem się nawet na sentymentalne pomachanie dłonią. Pożegnalne ,,pa pa”, było swoistym memento utrwalonym dla potomnych. Tuż przed uderzeniem w taflę wody zatrzymałem się, by z impetem zostać wywindowany w górę. Nikt wcześniej z oblegającego tłumu nie zauważył moich nóg oplecionych gumową liną. ,,Jumping”, czyli bungee, oprócz prima aprylisowych kawałów, należał do moich jedynych rozrywek, a udane połączenie dwóch przyjemności zawsze poprawiało mi nastrój. Dyndałem pod kopułą mostu głośno rechocząc.
Gdy znalazłem się ponownie na moście, szybko oswobodziłem skrępowane nogi. Uśmiechając się do ludzi, zaskoczony zostałem ich postawą. Tłum milczał groźnie, zbliżając się majestatyczno- posuwistym krokiem. Dłonie misiowatego policjanta ściskały sznur, zapętlony szubienicznym węzłem. Czyżby chcieli mnie zlinczować?
Przestańcie się wygłupiać! – rzekłem, cofając się wolno. Gdy metalowa barierka odcięła mi drogę ucieczki, nie bez obawy wskoczyłem na wąską podstawę, krzycząc:
- Nie zbliżajcie się, bo naprawdę skoczę!!!
Złowrogi tłum napierał nieustannie. Nagle straciłem równowagę, machając rozpaczliwie rękoma. Na szczęście w ostatniej chwili zdołałem chwycić szubieniczną pętlę rzuconą przez policjanta. Stojąc w niebezpiecznym przechyle popatrzyłem na niego z wdzięcznością. On uśmiechnął się szeroko i ze słowami: – prima aprilis! - puścił jedyną nić łączącą mnie ze światem żywych. Nawet kiedy spadałem w otchłań, trzaski w moim aparacie słuchowym nie milkły.