Ranking najlepszych polskich tomów wierszy, czy poetyckie disco-polo? Appendix do omówienia numeru 1/2019 Toposu
Stulecie Odzyskania Niepodległości Polski zbiegło się z 25-leciem istnienia dwumiesięcznika Topos. Poeci widzą więcej niż zwykły śmiertelnik, więc i szybciej się uczą. Strona tytułowa najnowszego numeru (1-2019) dwumiesięcznika, z chwytliwą zajawką jego zawartości: „Lista stu najlepszych tomów wierszy 1918-2018”, musi zachęcić do sięgnięcia po Topos nawet tych, których poezja na co dzień zanadto nie interesuje. Taka okładka to doskonały chwyt marketingowy i należy się cieszyć, że poeci nie potrzebowali 100 lat, by zasady działania „wolnego” rynku opanować. Wiedzą już jak się sprzedać, chociaż (tu spieszę wyjaśnić tym, którzy być może znaleźli w moich słowach nutę sarkazmu), wiedzieć „jak”, wcale nie znaczy wiedzieć „za ile”. Na to potrzeba następnych 25 lat istnienia na trudnym rynku literatury niszowej, czego Toposowi szczerze życzę, z nadzieją, że być może ten rynek niszowym być przestanie.
Ćwierćwiecze to okres wystarczający, by mieć prawo do wydawania tak apodyktycznych sądów jak „Lista stu najlepszych”. Taki plebiscyt można zorganizować w sposób demokratyczny, oddając inicjatywę czytelnikom i ułożyć listę z ich głosów. Tyle, że wtedy otrzymalibyśmy listę nie stu najlepszych, a stu najbardziej poczytnych tomów wierszy, takie poetyckie disco-polo, a poczytność to wśród poetów wciąż słowo źle widziane, chociaż czasem pojawiające się w nieskromnych snach. Dla zapewnienia rankingowi jak największego perfekcjonizmu „Redakcja Toposu wystosowała zaproszenia imienne do nieco ponad dwustu osób (214 – przyp. ZS), przede wszystkim krytyków literackich i badaczy literatury, ale też do wydawców, publicystów i dziennikarzy różnych mediów [...]. Otrzymaliśmy pięćdziesiąt dwie odpowiedzi ankietowe”.
W kolejnych numerach Toposu zamieszczane będą wybrane opinie oceniających, uzasadnienia ich wyborów. Wtedy przekonamy się, czy ranking opiera się na kryteriach naukowych (wśród tego nobliwego jury przeważają nazwiska poprzedzone co najmniej tytułem „dr” a często nawet i „prof.”), obiektywizmie specjalistów od literatury, czy jest raczej wypadkową ich gustów i preferencji czytelniczych. Zresztą, czy można o poezji pisać na chłodno, bez emocji? Zapewne można, tylko komu to potrzebne? Najmniej chyba samej poezji.
Redakcja bardzo przytomnie ten poetycki ranking nazwała „Listą stu najlepszych tomów wierszy 1918-2018” unikając wieloznacznego i niezbyt jasnego słowa „niepodległość”, którym nas w ostatnim roku faszerowano aż do znudzenia, jakby był to jakiś nałóg, a my Polacy od niepodległości uzależnieni niczym jacyś opiumiści. Niebezpieczeństwo wieloznacznego rozumienia słowa zauważyło nawet Wojsko Polskie, dzięki czemu mogę codziennie oglądać z okna bramę oksywskich koszar ozdobioną banerem deklarującym: „Służymy Niepodległej”, bez wyjaśnienia, czy ta „niepodległa” to caryca Katarzyna, caryca Merkel, czy też ktoś lub coś zupełnie innego. Historia poezji uczy, że największe dzieła powstawały właśnie wtedy, gdy poeta czuł się opresyjnie podległy mniej, czy bardziej totalitarnemu okupantowi, płci mniej czy bardziej przeciwnej lub jakiemuś nie mniej zgubnemu nałogowi. Po to. by powstał monolog Konrada, potrzebne były zabory, ucieczka wieszcza do Drezna i Paryża. By Herbert ustami Pana Cogito mógł wygłosić swoje wieszcze Przesłanie, autor musiał odstać swoje w kolejce po paszport, by w Rzymie, czy też jakimś innym Paryżu, znaleźć natchnienie. I jeszcze dodatkowo po powrocie tłumaczyć się ze swoich wojaży, lawirując przed chcącymi wciągnąć go na listę „TW” funkcjonariuszami, a cenzora przekonując, że Przesłanie to przecież Dekalog prawdziwego, internacjonalistycznego człowieka socjalizmu. Czy to czasem nie cenzurze zawdzięczamy dzieło, które teraz w toposowym rankingu zajęło pierwsze miejsce? I pytanie kolejne, wyrażające moją wątpliwość: czy książka Herberta nie powinna znaleźć się poza wszelką konkurencją, bo czyż wypada deliberować o pierwszeństwie Dekalogu nad innym słowem pisanym? Czy nie powinniśmy wyryć wierszy Herberta z tego wieszczego tomu na spiżowych tablicach i przechowywać na Jasnej Górze, zanim ten nasz współczesny etyczny drogowskaz nie zostanie wyparty przez Koran, a częstochowskie sanktuarium nie stanie się meczetem?
Znaczna część dzieł z pierwszej dziesiątki listy to utwory poetów dotkliwie dotkniętych owej kontrowersyjnej „niepodległości” brakiem. Przewodzi stawce utwór poety szczególnie mocno odczuwającego opresyjność systemu, w jakim przyszło mu żyć i tworzyć. Nie, nie twierdzę, że to odpowiednie służby sprowadziły na poetę szczególną wenę twórczą. Sam próbowałem sypiać na gołych deskach, okratowałem okna w moim pokoju, „kirałem czai” doprowadzając wodę do wrzenia przy pomocy dwóch żyletek, połykałem swoje wiersze jako grypsy, ale jakoś efekty były marne, a po wierszach co najwyżej rozstrój żołądka Trzeba niestety mieć jeszcze talent, sama opresja nie wystarczy.
1.Zbigniew Herbert, Pan Cogito(1974 r)
2.Bolesław Leśmian, Łąka (1920)
3. Tadeusz Różewicz, Niepokój(1947)
4.Czesław Miłosz, Ocalenie (1920)
5. Zbigniew Herbert, Raport z oblężonego miasta (1983)
6. Miron Białoszewski, Obroty rzeczy (1956)
7. Józef Czechowicz, Nuta człowiecza (1939)
8. Krzysztof Kamil Baczyński, Śpiew z pożogi (1944)
9. Tadeusz Różewicz, Płaskorzeźba (1991)
10. Jarosław Iwaszkiewicz, Mapa pogody (1977).
Dekalog, który przekazał nam Herbert, mocno utkwił w polskiej psychice. Ten pierwszy, darowany Mojżeszowi, pisany dużą literą, stał się dla naszych inteligentów, tych hreczkosiejów zdeklasowanych przez antenatów, którzy przepili rodowe włości w żydowskich karczmach, przegrali w karty, a reforma rolna litościwie pozbawiła ich potomków kłopotu nadmiaru zbyt płytki, banalny w swej oczywistości. A co banalne, niewarte jest zapamiętania przez artystę i przestrzegania. Herbert ze swoim Przesłaniem pojawił się w samą porę, ukryty pod nieco megalomańskim pseudonimem Pan Cogito, jako ostatni być może z tych, dla których cogitare nie jest wstydem. Ostatnie ogniwo w darwinowskim łańcuchu, kwintesencja ewolucji od życia, które wyszło z wody a doszło do homo sapiens, sapere wykorzystując do działań tak prostych a jednocześnie praktycznych, jak dodanie pionowej kreski w słowie woda, nad samogłoską o. Tego nie potrafiły nawet słonie, zadowalając się tym, co zdążyła sfermentować sama przyroda.
„Idź. Dokąd poszli tamci do czarnego lasu/po złote runo nicości twoją ostatnią nagrodę” wyznaczył kierunek Pan Cogito i my, homo syte przykazaniami zbyt oczywistymi i omijanymi do znudzenia przez całe wieki, znudzeni Dekalogiem, tym pisanym dużą literą, który być może pomocny był do przetrwania cudu socjalistycznego eksperymentu, ale przeszkadza w nowej rzeczywistości „róbta, co chceta”, ruszyliśmy ku nowemu, wyznaczonemu przez „wolny” rynek „złotemu runu nicości” (tak po prawdzie, to owo runo początkowo miało kolor zielony, a kupowało się je od tzw. „cinkciarzy”, pod sklepami sieci Peweks), nie bacząc na ową „nicość”, zadowalając się faktem, że to „złote runo” pozwalają nam chociaż przez chwilę potrzymać. Ruszyliśmy z różnych stron Polski i świata, a najwięcej nas ruszyło z niespokojnego Trójmiasta. Niektórzy zbłądzili na manowce (dobrze, że niekiedy na cudne), inni zawędrowali do Brukseli (nawet jeśli nie osobiście, to śląc skargi na swój los), część do Amber Gold, gdzie owo złoto nie dla każdego było nicością. Ruszyliśmy uwzniośleni wykładami wybrzeżowego pisarza i państwowca (podobno za rok, w stulecie Jego urodzin rząd chce ogłosić amnestię dla vatowskich kombinatorów), spotkaniami Na górce u Ojców Dominikanów. Ruszyliśmy, nie zważając na nieliczne głosy, które powątpiewały w złoto poszukiwanego runa, twierdząc, że to tombak i zauważając za to coraz większe nas, wędrujących, urzeczowienie. Oni pierwsi, jak gdański poeta Jacek Kotlica, pojęli, że ktoś nam w szaty Pana Cogito przystroił Panią Res.
W sto lat od odzyskania niepodległości faktem stała się przemiana homo sapiens w homo ludens i homo mercator. Ewolucja gwałtownie przyspieszyła i nawet poczciwy Pan Cogito nie przewidział, że wykonamy, jako społeczeństwo, jako ludzkość, tak karkołomną i samobójczą ewolucję. Ludens i mercator muszą się bawić, a by bawić, kupować i sprzedawać. Temu służą między innymi wszelkie rankingi i plebiscyty. Na szczęście tym, którzy zadecydowali o stu najlepszych tomach polskich wierszy, udało się zachować umiar w zabawie, odżegnując się jednocześnie od wszelkiego sprzedawania i kupowania, bo na toposowej liście znalazło się zaledwie dziesięciu żyjących poetów, a z umarłymi handlować już nie wypada. Czy lista będzie wzbudzała gorące dyskusje? Powinna, ale nie będzie, bo kogo w rzeczywistości, do której doszliśmy drogą wskazaną przez Pana Cogito wyprostowani, choć czasem jakby autystyczni, po dokonanej na sobie samych lobotomii, obchodzi jeszcze poezja? Być może niektórzy „czynni” poeci obrażą się o brak ich nazwiska na liście. Niektórzy będą próbować dezawuować obecność na liście ich kolegów (sam bym ze dwa nazwiska usunął), ale jedynym mankamentem listy, jaki zauważam jest to, że chociaż gotów jestem ją w całości zaakceptować, zauważam brak na niej co najmniej kilkudziesięciu nazwisk. Może nie najszczęśliwszy był pomysł, by głosować na książki a nie na autorów, przez co niektórzy poeci pojawiają się na liście kilka razy, a inni, którzy wszystko, co piszą na najwyższym artystycznym poziomie, stracili szanse przez rozproszenie głosów oceniających ekspertów. Tak było np. z Ewą Lipską, bez której jakoś trudno sobie wyobrazić poezję ostatniego stulecia.
Z rankingu, tej jak pisze jego wykonawca (pomysłodawcą był Jarosław Sellin) Krzysztof Kuczkowski: „Zabawy przyjemnej i pożytecznej”, możemy poznać to, co w naszej od stu lat podobno „niepodległej” poezji najcenniejsze. Czy jest to rzeczywiście „lista najlepszych” czy tylko disco-polo uczonego gremium pewnie, będziemy się jeszcze długo spierać. K. Kuczkowski pisze: „ A jednak jestem przekonany, że pierwsze dziesiątki naszego zestawienia trafnie prezentują to, co w naszej współczesnej poezji najcenniejsze. [...] Kto nie zna tytułów z dwóch, trzech pierwszych dziesiątków naszego zestawienia, niczego o polskiej poezji nie wie i wiedzieć nie może”. I ja się z tą opinią zgadzam. A czy nie można połączyć profesorskiej rutyny i profesjonalizmu z odrobiną ludycznej zabawy? Poezji z pewnością to nie zaszkodzi, bawmy się więc, nie zapominając, by wiersze czytać, co stanie się pewnie pierwszym przykazaniem, jeśli kiedyś przyjdzie mi ułożyć swój własny dekalog (celowo piszę małą literą, by nikt nie zarzucił mi pychy). Boli niedosyt, brak wielu ważnych nazwisk i dzieł, ale nie potrafiłbym nikogo z tego zestawienia wyrzucić (te 2 nazwiska autorów żyjących to tylko takie moje osobiste i całkowicie nieobiektywne fobie). Cieszy, że wśród autorów żyjących, a jest ich na liście niewielu, bo zaledwie dziesięciu, trzech związanych jest z Wybrzeżem (W. Wencel, K. Kuczkowski, i chyba po części W. Kass), a jeden z Trójmiastem związany przez poświęcony naszej tragicznej gdyńsko-gdańskiej historii (Głosy Jana Polkowskiego) tom wierszy. Martwi, że zapomniano o Mieczysławie Czychowskim a także o kilkunastu żyjących i wciąż tworzących autorach, ale życzę im wszystkim, by na 50-lecie Toposu a 125-lecie Niepodległej, na takiej liście znaleźli się, a nawet, by Wiersz z gumy okazał się na tyle rozciągliwy, by jego autor znalazł się na liście jako nasz piąty, literacki, Noblista.
zbigniew radosław szymański
P.S. Już po napisaniu tego tekstu ułożyłem wieżę z wszystkich wyróżnionych przez grono oceniających tomów wierszy, jakie znalazły się na liście i okazało się, że jest mojego wzrostu. To daje do myślenia: czyżby nowy temat na następne stulecie do dyskusji literackich, skoro słynne Mickiewiczowskie czterdzieści cztery już mało kogo inspiruje?