Ze stróżówki do samotni, czyli: kto powiedział, że musimy być szczęśliwi?
Zbigniew Radosław Szymański
Są poeci i są literaci. Jedni i drudzy piszą, czasem nawet i literaturę piękną. Częściej brzydką, ale to nie miejsce na dywagacje o tym, co jest ładne, a co nie, tym bardziej, że chcę tu opowiedzieć o wydarzeniu niebanalnym i rzadkim, czyli o promocji najnowszej książki Aleksandra Jurewicza Samotnia. Rzadkim, bo na nową książkę tego wybitnego gdańskiego autora czekaliśmy 11 lat. Niebanalnym, bo każde spotkanie z jego twórczością przynosi doznania dalekie od szarej codzienności gdańskiego literackiego zaścianka, pretendującego do miana stolicy wolności, a w rzeczywistości skutecznie zmumifikowanego własną megalomanią w „stalowym mauzoleum” zwanym ECS.
Poeci piszą, bo czują taką potrzebę. Jakiś Dajmonion zmusza ich do tego, niekiedy złośliwie obdarzając talentem płodzenia grafomanii, czasem, niestety rzadziej, pozwalając na płodzenie prawdziwych literackich perełek. Literaci też piszą, tyle że oni piszą, bo muszą, bo się tego nauczyli. Niekiedy lepiej, wtedy również płodzą dzieła warte trudzenia oczu i myśli, ale częściej – gorzej – i wtedy musimy te ich zdobiące półki piwnicznych magazynów cegły podpierać prestiżowymi nagrodami spółki Agora. Jurewicz to taka hybryda literata i poety, z tym, że poety – mimo iż uparcie próbuje się jego nazywać prozaikiem, a on sam mówi o sobie homo faber – jest w nim znacznie więcej. Jako literat przeczytał niezliczoną ilość książek, a przeczytał – znaczy w jego wypadku, że i przemyślał. Tymi przemyśleniami dzieli się z nami chętnie w swoich esejach i felietonach zamieszczonych w zbiorach Życie i liryka (1998 r.) oraz Popiół i wiatr (2005 r.). Dzisiaj te dwie, dla wielu kultowe książki (sam niegdyś wycinałem z codziennych brukowców te cotygodniowe zapiski Jurewicza, z których obie książki zostały ułożone) przypomina nam Oficyna Tysiąclecia i jej niezmordowany animator, Andrzej Fac, decydując się na ich ponowne wydanie w atrakcyjnie opakowanym dwupaku, nieznacznie poprawionym i uaktualnionym przez autora.
A opakowanie, czyli okładka, i szata graficzna nie ustępują temu, co książka w sobie zawiera. Zdobi ją bowiem obraz Hugona Laseckiego Chłopiec z lokomotywką. Dzięki uprzejmości tego wybitnego artysty plastyka, a przy tym także ciekawego poety, mogliśmy obraz mistrza podczas owej promocji podziwiać i była to bardzo dobra decyzja, która unaoczniła myśl Schopenhauera zawartą w dziele Metafizyka życia i śmierci: „Sceny z naszego życia podobne są do obrazków w masywnej mozaice, które z bliska nie robią wrażenia, trzeba stanąć od nich z dala, aby ocenić ich piękno”.
I rzeczywiście, gdy patrzę z bliska na okładkę, widzę czarną plamę wlotu tunelu, do którego wjeżdża lokomotywa. Nasuwa się tutaj, pewnie przypadkowe, ale jak bogate w możliwości interpretacyjne podobieństwo do okładki wydanej niedawno książki Wiesława Myśliwskiego Ucho igielne. Sposób pisania obu autorów zupełnie inny, ale jak wielka zbieżność egzystencjalnej tematyki, z licznymi retrospekcjami do dzieciństwa i do tego miejsca, do którego przez ucho igielne życia przyjdzie nam wszystkim kiedyś przejść. Gdy podczas promocji wpatrywałem się z pewnego oddalenia w obraz Laseckiego, zauważyłem, że ta czarna plama wlotu tunelu jest w rzeczywistości ręką chłopca trzymającego w dłoni lokomotywkę. Obraz i jego zamieszczony na okładce fragment znakomicie podsumowują naszą życiową drogę – od dzieciństwa i jego zabaw do ucha igielnego czarnej dziury, która nas niechybnie wcześniej czy później pochłonie. Czarna dziura może być dziurą niepamięci, bo jak przestrzega Jurewicz: „Poczekaj, kiedyś nadejdzie niepamięć i zostanie w tobie na zawsze”. I po to są książki, po to są pisarze i poeci, by nas przed tą czarną dziurą uchronić.
Co różni tę nową książkę, a jakżeż dobrze znaną każdemu, komu jest bliska dobra literatura, od dwóch poprzednich, wydanych przez autora znacznie młodszego? Co powoduje, że zdecydował się te dwie książki przypomnieć pod nowym tytułem? Zmienia się w nich niewiele, inaczej za to zwie się miejsce, w którym one powstały. Wtedy była to stróżówka, jak nazywał miejsce ich powstania sam autor, a więc miejsce bliskie wielu trójmiejskim poetom pracującym w przeróżnych agencjach ochrony, gdzie wcale niemetaforycznie czuwają nad naszym bezpieczeństwem. Podobnie jak ci poeci, Jurewicz przez całe lata czuwał nad naszym losem, a nawet, jeżeli było to zadanie niewykonalne dla kruchego poety – niegdyś birbanta, dzisiaj już tylko leśnego dziadka naszej partyzanckiej przeszłości – to przynajmniej nie próżnował, zbierając materiały do raportu o naszej ludzkiej kondycji. Teraz, gdy udało mu się dożyć wieku emerytalnego (tu chwila zadumy na losem tych, którym manipulacje dyktatury ciemniaków jaśnie oświeconych owo dożycie skutecznie uniemożliwiły), gdy wzrok i siły do stróżowania mało sposobne, zamienił stróżówkę na samotnię, erem, miejsce czuwania już tylko nad samym sobą i nad tymi, z którymi jego drogi niegdyś się przecięły. Czyli i nad nami, czytelnikami, gotowymi wraz z nim udać się na tę pustynię odosobnienia.
Samotnia to dla książki tytuł samonapędzającego się przeznaczenia. Po przeczytaniu większość książek, i to niezależnie od ich ważności, trafia do czyśćca na półce naszego regału, by tkwić tam do czasu, gdy wyrokiem spadkobierców trafią do zsypu lub, jeśli będą miały więcej szczęścia, jako dar do pobliskich wypożyczalni. Tak pewnie stanie się z Samotnią Dickensa, którą kiedyś przeczytałem jednym tchem, a dzisiaj już niestety nie pamiętam, co było jej treścią, samotnie kurzącą się na półce mojego regału, w oczekiwaniu kresu swoich (moich) dni. Bywają jednak książki, które los eremity i wygnańca omija. Są wciąż tak ważne, jak w czasach swojej świetności Książka Telefoniczna, gdy jeszcze nie było telefonów komórkowych, a wyłącznie stacjonarne, łaskawie darowane dobrodusznością Poczty Polskiej po wielu latach wytęsknionego oczekiwania; czy też niezbędnik estetyczno-etyczny, czyli Kapitał Karola Marksa. Jest kilka takich książek, zawsze w zasięgu ręki, zazwyczaj leżących na szafce nocnej koło łóżka, na której czekają swojego i naszego kresu, wzajemnie wspierając się w przeżywaniu naszego i ich odosobnienia. To dzięki nim nasze separacja zyskuje swoją twórczą pełnię, bo prawdziwa samotność możliwa jest tylko w kontakcie z drugim człowiekiem. A książka jest właśnie takim człowiekiem, towarzyszem naszej egzystencjalnej pustki. Niektóre stają się naszymi towarzyszami przez mniejszą czy też większą chwilę, inne sprzymierzają się z nami do grobowej deski.
Jedna osoba to jeszcze nie samotność, to tylko kategoria gramatyczna, liczba pojedyncza. W kategoriach społecznych natomiast, to człowiek wydrążony, wyjałowiony, sterylny, chociaż bywa, że szczęśliwy w swojej mizantropii. Dla niego towarzyszem staje się 200 gramów gorzkich żołądkowych żalów, których i wokół Jurewicza spotkać możemy niemało. Martwiłbym się nawet, czy moje egoistyczne pożądanie następnych książek pisanych przez gdańskiego autora, książek niezbędników życiowych, zostanie zaspokojone i czy owe gramy nie unicestwią poety. Myślę, że nie, bo i on ma swój podręczny regalik, z którego czerpie ubogacające nas i jego cytaty, drogowskazy, jak ten: „Gdzie są ludzie, usiłował dowiedzieć się Mały Książę. Samotnym jest się także wśród ludzi – odparła żmija”. Czy można być samotnym wśród książek? Iluzoryczna ta samotnia Jurewicza i jakżeż gęsto zaludniona – na szczęście, bo jak pisał Sartre: „Gdy jesteś sam, jesteś w złym towarzystwie”.
„Mam dla siebie tylko kawałek gdańskiego nieba” pisze Jurewicz z narcystycznym, właściwym artyście użalaniem się nad swoją krzywdą, a nam, też śmiertelnikom, chociaż jakby pomniejszego gatunku, przygiętym do ziemi codziennym trudem, ów pułap uzewnętrznienia swojego nieszczęścia wydaje się nieosiągalnym wierzchołkiem. Nieosiągalnym, bo gdy my musimy pracować za miliony (groszy niestety, bo złotówki pojawią się dopiero, gdy zrozumiemy, że pierwszy milion trzeba ukraść), artysta nie tylko za miliony pracuje, ale i cierpi. To poświęcenie wzbudza szacunek, bo odnajdujemy w tej jego egzystencjalnej poniewierce i nasz, niewyartykułowany przez brak talentu ból. Nam łatwiej, bo wystarczy otworzyć książkę poety na dowolnej stronie i natychmiast nasze onomatopeiczne (wow!) reakcje na wszelkie przynoszone przez życie bodźce znajdują swoją uporządkowaną, wydobytą z chaosu formę. Artysta jest takim naszym kotkiem z opowiadania Mrożka, który przyjmuje na siebie razy za nasze figle i grzechy. Dbajmy, by ten nasz kotek filantrop wystarczył jeszcze na długo. To się może udać, jeżeli teraz z kolei my tę całą grozę, którą wydobywa z codzienności i zamyka w swoje wersy autor, przejmiemy częściowo na siebie, czytając je i stając się z kolei takim jego Mrożkowym kotkiem.
Poeta to swoisty IPN, bo jak pisze Jurewicz: „To, co było, jest na zawsze, choćby wydawało się, że jest inaczej i niczego nie pamiętamy”. Poetycka proza autora jest właśnie takim dociekliwym Instytutem Pamięci, który przechowuje wspomnienie naszych bolkowych grzechów i dobrych uczynków. Jego twórczość to taki rodzaj weneckiego lustra, w którym my możemy dokonać autolustracji, zaś on, (S)twórca, stojąc po drugiej stronie, obserwuje nas zza węgła swoich słów. Słów, dzięki którym przeprowadził nas już przez pustynię dyktatury ciemniaków, pomagał brodzić w słowotoku dyktatury jaśnie oświeconych ciemniaków, podtrzymywał w czasach dewaluacji ćwiartki do 200 gramów, ucząc, że „abstynencja to też choroba”, by wreszcie doprowadzić do ziemi obiecanej powszechnego disco polo. A więc „Rączki do góry, kołyszmy się!”.
Jurewicz uczy mądrego i czułego otwarcia na świat. Pisze swój misternie pleciony i egzystencjalny fresk swoistą, trudną do podrobieniawierszo podobną frazą, łącząc umiejętnie intuicyjne odczuwanie piękna i brzydoty życia oraz agonii z porządkującą ten chaos intelektualną refleksją. Autorów piszących poetycką prozę jest (było) w polskiej literaturze kilku. Zazwyczaj jednak darzą nas albo swoimi mistycznymi epifaniami, albo profesorskimi próbami rozwiązania nierozwiązywalnej kwadratury koła naszych losów. Jurewicz posiadł umiejętność wyważonego łączenia tych dwóch metod. I tak, ani to „mędrca szkiełko i oko”, ani romantyczne rozwichrzenie. Pożar, który nie spala, ocieplenie klimatu, które nie staje się ocipieniem sprowadzającym człowieka do roli hibernatusa. Poeta staje się takim znachorem, który nas, zainfekowanych przez „vanitas vanitatis”, przy pomocy owej vanitas próbuje uzdrowić. Pisanie dla niego to taka homeopatia, leczenie choroby chorobą. Ta metoda znalazła już uznanie satyryka, poświęcił jej jeden z limeryków:
Jeśli cię przeraża w Gdańsku życia groza,
Najlepszym lekarstwem Jurewicza proza.
Jego książki krótkie
Zwalczą smutek smutkiem.
Efekt znacznie lepszy, niż byś łykał „prozac”
Ilu z nas zostało uleczonych, pewnie nigdy się nie dowie, ale że ta metoda uzdrawiania jest dobra, Jurewicz może przekonać się na własnym przykładzie. Sam owym wirusem (vanitas vanitatis) zainfekowany nie poddał się jak wielu artystów spod znaku poetes mauditis, i chociaż jako miłośnik wszystkiego, co szklane, zwłaszcza z saskiej porcelany (o czym szepce się głośno w maglu krakowskim), ma na swoim koncie spektakularne wyjścia przez szybę okienną, to na szczęście były to zawsze okna na parterze budynków.
Jurewicz raz za razem podprowadza nas, niczym przewodnik Dantego, Wergili, pod bramy Piekieł. Już, już czujemy siarkę, gdy nagle autor z nonszalancją doświadczonego przewodnika kieruje nas w stronę przeciwną, każąc po raz wtóry odbyć wędrówkę pod prąd, od mastolatka do nastolatka, i pozwalając raz jeszcze zanurzyć się w krainie pierwszych, formujących nasze ego wzruszeń. Psychologia nazywa ten kierunek demencją starczą, literatura – szukaniem korzeni. Dla Jurewicza, podobnie jak dla innego gdańskiego pisarza mistyka, Zbigniewa Żakiewicza, „koniec jest początkiem nowego”. Tyle że, o ile ten smorgoński niedźwiedź do tego początku próbował nas przygotować, o tyle Jurewicz go likwiduje. Ten kres jest według tego eremity w nas. Nosimy go w sobie, doświadczając codziennie i jednocześnie codziennie, niczym feniks z popiołów, odradzając się w cieple pierwszych dziecinnych zauroczeń. I pierwszych dziecinnych protestów oraz wyborów. „Ja nie chaczu w Polszu, ja nie chaczu!”– rozpacza pięcioletni bohater Lidy, by w Samotni ten sam spotęgowany kilkudziesięciolatek „nie chaczieł” sięgać poza piaskownicę swojego eremu, poza łyk wódki, energetyzujący łyk papierosowego dymu, wspomnienie zawsze pierwszej miłości… „Minąłem ją schylając tylko lekko/głowę, a przecież powinienem utulić ją/ chociaż spojrzeniem [...]Przeszliśmy obok siebie bez słowa” – pisze Jurewicz, mając na myśli: „...kobietę/bez której nie wyobrażałem sobie/ani jednego dnia życia”. Czy ta kobieta jest postacią rzeczywistą, czy tylko alegorią życia, obok którego przechodzimy, lekko tylko schylając przed nim, a może z jego powodu, głowę? I czy nie powinniśmy utulić go chociaż spojrzeniem? Dzięki Jurewiczowi mamy dwa w jednym. Pochylamy głowę nad wersami autora, utulając spojrzeniem ich egzystencjalny ekwiwalent i udając, że wystarcza nam fikcja. A nie wystarcza, i choćby nie wiem, jak subtelnie autor wspominał swoje sercowe rozterki, pięknie przeczytane przez Mirosława Bakę, nam bliższa będzie fikcja maglowej plotki. Cóż, taka już nasza człowiecza natura.
Czym właściwie jest ta książka? Melancholijnym pamiętnikiem, kolażem wspomnień, opowieści, wierszy, które raz przybierają formę stychiczną, raz kładą się na papier szerokim widnokręgiem prozy, cytatów z osobistego niezbędnika lektur? To nie tyle linearnie poprowadzona autobiografia – daty i fakty z życia są tylko niekoniecznie chronologicznie ułożonym tłem – ale bardzo osobista duchobiografia własnego ego. Bardzo osobista, a jednocześnie bardzo uniwersalna, dzięki czemu staje się też i naszym Osobistym Elementarzem. Poeta pisze, bo „to, o czym zapominamy przepada na zawsze”. Przywołuje po raz wtóry swoją młodość, dzieciństwo, przyjaźnie z innymi artystami, ale też i z psem Benkiem, a i puszkinem Waldkiem. Jurewicz tka ten swój egzystencjalny fresk z troską o precyzję: „Ostrożność przy pisaniu każdego słowa, bo mogło być nie tak, i nagle to może stać się fragmentem życia”. Aleksander nie chce nas mamić iluzją, ona jest znacznie uboższa. Chce być podmiotem swojej twórczości, nie kukiełką przesuwaną na scenie ręką Demiurga, deklamującą nie swoją rolę. Chociaż bywa, że rola deklamującego podmiotu jest zbieżna z tym, co już powiedzieli inni autorzy, to poeta się tych zapożyczeń nie wstydzi, zadomawiając je w sobie i przyuczając do timbru własnego języka z przepięknym, kresowym „ł”. To oczywiście wymaga bezpośredniego kontaktu z autorem, owego „ł” nie usłyszymy w tekście pisanym.
I chętnych na taki bezpośredni kontakt było wielu. Sala Ratusza Staromiejskiego wypełniona była po brzegi. Gabriela Pewińska prowadziła rozmowę z autorem bez zbytniego, właściwego kobietom, wymądrzania się i popisywania własną erudycją. Dobrze rozumiała powagę tego spotkania i kto jest jego aktorem. Fragmenty Jurewiczowej prozy poetyckiej czytał aktor Teatru Wybrzeże, Mirosław Baka, i widać było zadowolenie autora, który wsłuchiwał się we własne słowa, z wyraźną rozkoszą bujając jednym maślanym okiem w obłokach, a drugim z jastrzębią wnikliwością po sali, wypatrując tych, którzy powinni na tej promocji być, a których zabrakło.
Andrzejowi Facowi, który tak rekomenduje w internecie książkę Jurewicza: „Ta proza może być śmiało materiałem szkoleniowym na dobrych kursach twórczego pisania dla zaawansowanych. Jest także taką przestrzenią dla czytelnika, gdzie można doświadczyć tego, co w życiu najważniejsze. Miłość i śmierć, również uważność. W końcu, przenikająca wszystko wrażliwość, której w kontekście tej książki nie obawiam się nazwać doskonałą” – możemy tylko podziękować za zuchwałość i skuteczne namówienie autora, który dawno już deklarował swoje wycofanie się z pisania, do przypomnienia o sobie. Oby za tym poszła kolejna książka, bo autor wydaje się być w wieku wciąż jeszcze dalekim od demencji, za to mogącym nam, czytelnikom, jeszcze długo służyć swoją mądrością i pięknym dosmucaniem, zdolnym pokonać disco polo naszej przyziemnej codzienności.
„Za każdym pobytem ubywa mnie w tym domu” pisze Jurewicz po pobycie w rodzinnej chacie, gdzie żyła jeszcze jego matka. Za to z każdą książką przybywa Ciebie, poeto w naszym świecie. Nie każ więc nam czekać tak długo, pozwól zajrzeć do swojej duchobiografii, wziąć coś dla siebie, zdefraudować, mówiąc kolokwialnie, skręcić. Chociaż Jehuda Amichaj twierdzi, że: „Jedna godzina szczęścia jest lepsza niż tysiące dobrych wersów”, my Tobie chętnie tę godzinę szczęścia za tysiące wersów odstąpimy. A zresztą, jak sam piszesz przypominając słowa Osipa Mandelsztama wypowiedziane do żony Nadieżdy: „Dlaczego wyobraziłaś sobie, że musimy być szczęśliwi?”.