Granica świadectw
Katarzyna Wysocka
Program tegorocznego festiwalu obejmował 7 spektakli (w tym jeden ostatecznie się nie odbył) i 7 rezydencyjnych pokazów warsztatowych w ramach maratonu. Udało mi się obejrzeć trzy spektakle (czwarty widziałam wielokrotnie) i wszystkie maratońskie prezentacje. I tak jak najwięcej dobrego mogłabym napisać o tym spektaklu, który się nie odbył, czyli "Nord-Ost" w reżyserii Adama Nalepy, tak nie zrobię tego z oczywistów powodów. Maraton nie porwał, ale na szczególną uwagę zasługują dwa rozbudowane pomysły. Odniosłam wrażenie, że ta edycja sprzyjała dawaniu świadectw zarówno przez bohaterów dokumentalnych inscenizacji, jak też realizatorów i widzów otwartych na emocjonalną wymianę wrażeń. Festiwal pokazał siłę młodości z tendecją ku dojrzalości, ale jednocześnie zasmucilo mnie wyszukiwanie tematów na siłę, w których łatwo o nadinterpretację, a trudno o wydobycie prawdziwych emocji. Dawało się wyczuć pewnego rodzaju hipsterskość w poszukiwaniach twórczych, którą ciężko było zastąpić przeniesieniem czy autentycznością, choć gdy oba te zjawiska się pojawiały - trzeba było je brać w nawias.
Koncepcje zamknięte?
"Nieważkość" w reżyserii Wojciecha Farugi z Teatru Nowego Proxima w Krakowie, premierowany niemal przez festiwalem, przedstawia historię wybrańców chcących spełnić swoje i innych marzenia o locie w kosmos, kierunek - Mars. Zamknięci w kapsule imitującej statek kosmiczny, przyszli-niedoszli kosmonauci doświadczają sztucznie wywoływanych doznań, które zostały wpisane w radzieckie eksperymenty kosmiczne. Roczny pobyt w warunkach doświadczalnych wydobywa nie tylko słabości poszczególnych pretendentów na bohaterów CCCP, ale także odsłania słabości całego systemu szkoleniowego wspieranego walką o światowy prymat. Gwiezdne (pozbawione widocznej dla postronnych geolokalizacji) Miasteczko stanowi symbol trudno dostępnego świata dla wybrańców, mających za cel poświęcić życie w imię chwały, w tym narodowej. W sztucznym, sterylnym świecie pozbawionym imion, pięcioro uczestników eksperymentu dochodzi do wyczuwalnych granic swoich percepcyjnych możliwości, tracąc zdolność rozróżniania, klasyfikowania i przewidywania. Reżyser precyzyjnie i świadomie operował przestrzenią, światłem i ascetycznością, aby skoncentrować uwagę widza na wybranych elementach scenograficznych i choreograficznych. Domyślany ruch, w tym podwieszenie na uprzeży, stawanie na głowie w celu dialogowania, rozbudowane, siłowe partnerowania służące odciąganiu uwagi od wypowiadanego tekstu były możliwe dzięki zaproszonym do realizacji aktorom po Wydziale Teatru Tańca w Bytomiu. Reżyser poszedł w ciekawą estetykę spektaklu jako całości, zabrakło mi jednak wyczucia dramatycznego i dramaturgicznego.
https://www.youtube.com/watch?v=MlNJKkRHBZM
NIEWAŻKOŚĆ reż. Wojciech Faruga Jeżeli masz problem z "odpaleniem" filmu, kliknij tutaj.
"California" Teatru Trans-Atlantyk rozczarowała na kilku poziomach. Reżyser Paul Bargetto nie przyjął odpowiednich proporcji, mając problemy z decyzyjnością na poziomie selekcji tekstu (brak selekcji), dramaturgią (brak), koncepcją sceniczną (ruchem, pomysłami, interakcją), mimo wszystko podkręcając w trudno przyswajalny sposób własne przeżycia urodzonego w Kalifornii. Całość zasadzała się na przedstawieniu racji kilku rozpoznawalnych na całym świecie postaci, które odegrały rolę w czasie narodzin reżysera, jak Ronald Regan, Ayn Rand, Steve Wozniak, Ted Kaczynski, Czesław Miłosz, Jan Lechoń czy Wonder Woman. Każdy z innych powodów stał się atrakcyjny jako tymczasowy lub trwały członek amerykańskiej społeczności, godny, by zasiąść w telewizyjnym show. Zabrakło wyważenia proporcji, przesunięcia środka ciężkości ze wspomnień na zasadnicze problemy, jakie targały Ameryką i światem pod koniec lat 60. XX wieku. Miałam wrażenie pozorowanego dialogu pomiędzy nieprzystawalnymi do siebie postaciami.
Ciekawie się zapowiadał, i na poziomie ruchu sceniczego rzeczywiście takim sie okazał, spektakl "No more tears" Polskiego Teatru Tańca według Iwo Vedrala, bazujący wyjściowo na historii Barbary Piaseckiej Johnson. Można przyjąć, że całość podąża za koncepcją braku i niechybnego bogactwa dotyczących zarówno losów milionerki, jak również tysięcy Polaków poddawanych swoistym presjom społeczno-finansowym okresu przemian. Powtarzany jak mantra tekst o śnie, jakiego doznała najprawdopodobniej Piasecka, wpisuje się w mitologizujący charakter jej indywidualnego losu, ale także dotyczy snu na jawie, który dokonywał się w Polsce po 1989 roku. Papież Polak stojący na straży prawd, moralności i pamięci koncentrował tyle samo uwagi, co ambitny, wykształcony Kopciuszek zorientowany na cel, chcący wrócić do kraju rolls-roycem z własnym szoferem. Świat przedstawiony odzwierciedlał prosty charakter grupy, czytaj - narodu, podążającego za długo uśpionymi marzeniami, choć uwikłanym w nawykową czołobitność religijną, wspartą brakiem indywidualizmu, stosunkowo łatwym naśladownictwem wzorców zachowań. Tytułowy brak łez miał stać się celem trwałej wolności, w dojściu do której pomagała trzecia żona Sewarda Johnsona, potem wdowa po nim i milionerka, finałowo jedna z najbogatszych kobiet na świecie wg "Forbesa". Nie wszystko jednak było jak piękny sen. Stocznia Gdańska nie została uratowana dzięki niej, a ostatecznie celebracja i kult pieniądza nie doprowadziły do oczywistego uwolnienia.
Koncepcje otwarte?
Uwiodły mnie dwie rezydencyjne odsłony: "Szczuczyn" i "Rzeczy, których nie wyrzuciłem / Jak przestałem kochać design". Obie ze względu na zagęszczoną strukturę, bardzo świadome prowadzenie widza, piętrzenie doznań, lekkość kompozycyjną i nieoczywistość znaków. Kompletnie różne, jedna to inscenizacja wagi super ciężkiej, druga papierowej. Te dwie prezentacje miały niemal skończoną formę, co daje nadzieję, że wkrótce mogą mieć premiery.
Zdecydowanym liderem tegorocznej edycji "Sopot non-fiction" jako całości jest dla mnie zwizualizowana historia rzezi dwudziestu dwóch Żydówek zamordowanych przez kilkunastu Polaków. Szczuczyn i okolice okazały się pojemnym nośnikiem pokoleniowej traumy, uwalnianej stopniowo, latami, dzieki determinacji podświadomych, a niekiedy oczywistych spadkobierców społecznej nienawiści. Leżące około 100 km od Jedwabnego miasteczko w województwie podlaskim jest kolejnym przykładem wstydu za bogobojny naród polski, obarczony odpowiedzialnością za zbiorowe morderstwo, tym razem na młodych Żydówkach w roku 1941.
Szczuczyn, foto: Jurek Bartkowski
Sceniczna propozycja według dramaturgii Elżbiety Chowaniec, w reżyserii Darii Kopiec i z muzyką na żywo @Paweł Osicki to świadectwo cierpienia i strachu bezimiennych kobiet żydowskich. Świadectwo przetworzone i namacalne, bo z udziałem nieświadomych widzów, postawionych w niewygodnej sytuacji aktywności scenicznej, wprowadzonych w proces współuczestnictwa. Na podłodze "rozrysowana" mapa miejsca zbrodni na początku jest tylko sytuacyjną "grą". Powoli, selektywnie, wprowadzana jest "legenda" miejsca, przedzielana prostymi zabawami dziecięcymi. Początkowo wszystkie działania są wykonywane wspólnie, potem następuje podział na kobiety i mężczyzn. W finale kilka kobiet "ginie". Samopoczucie uczestników procesu zbrodni w Szczuczynie transformuje się widocznie. "Strażnikami miejsca" i jednocześnie współuczestnikami są aktorzy, sprawnie zarządzający przestrzenią, wyczuleni na dokumentalne szczegóły czasoprzestrzeni. Na koniec jeszcze "tylko" świadectwa m. in. ks. Lemańskiego, aktorki Agnieszki Przepiórskiej, przesłanie Hanny Krall (po prostu uwierzcie, że to się wydarzyło naprawdę).
Obecny podczas rozmowy po tym projekcie Mirosław Tryczyk (autor książki "Miasta śmierci" i tekstu "Żydówki ze Szczuczyna", zajmujący się kilka lat tym tematem) wprowadził nas wszystkich w historię odczytywania prawdy o tym szaleństwie, jakie owładnęło społecznością Szczuczyna, o trwającej do dzisiaj zmowie milczenia, o braku empatii, uznając za największą - zbrodnię niepamięci. I tak jak z uznaniem oceniam pracę dramaturżki Elżbiety Chowaniec, tak ujawnione podczas rozmowy dylematy - czy angażować dzieci w taki proces emocjonalny - absolutnie odrzucam. Rozumiem, że tego typu pomysł zrodził się z m. in. idei pracy kompensacyjnej według Freda Donaldsona, pracującego nad eliminacją strachu i agresji u dzieci i młodzieży (co swoją drogą jest nieodwołalnie potrzebne), jednak to konkretne eksperymentowanie z dziećmi jest daleko wykraczające poza kompetencje ludzi kultury. Warto też pomyśleć nad finałem, mam nadzieję, przyszłego spektaklu, aby rozładować emocje, które zapewne zgromadzą się w uczestnikach tego ustawienia i widzach.
Magda Szpecht podjęła się reżyserii tekstów Marcina Wichy "Rzeczy, których nie wyrzuciłem / Jak przestałem kochać design", dramaturgiem był Łukasz Wojtysko. Wydawać by się mogło, że trywialny temat rozpamiętywania i gromadzenia rzeczy martwych, jest procesem ludzi uwikłanych w jakieś swoje światy, często budowane jako ratunek przed brakiem miłości, jednak sceniczna propozycja była okazją do nieco innego spojrzenia. Trend bogacenia się, rozciągnięty między innymi na kompletowanie rzeczy mało przydatnych albo ekshibicjonistyczne kolekcjonowanie, dotyczy bardzo wielu ludzi. Zaspokojenie potrzeb emocjonalnych/estetycznych zostało przypisane nadmiarom - możliwości, sklepów, obniżek, reklam, pustki intelektualnej lub/i emocjonalnej, pragnień. Realizatorzy, wychodząc również z ekologicznej potrzeby ograniczania produkcji i przyglądania się projektom powszechnej użyteczności zrewitalizowali ugruntowane poglądy na zakresy pojęciowe różnych przedmiotów. Zaproponowana zabawa w kalambury słowno-desygnatowe była urokliwą (na poziomie przedstawionej prezentacji) prowokacją zmuszającą do rewizji pewnych przeoknań.
Rzeczy, kórych nie wyrzuciłem, foto: Krzysztof Wyszomirski
Na poziomie podjęcia wyzwań wymieniłabym jeszcze propozycję "My first dolly" według Radosława Maciąga i Michała Kurkowskiego, choć temat wydaje się mocno niszowy, podobnie jak w bardzo roboczej i rozciągniętej bez wyraźnego celu propozycji "Właściwie nie wiem, od czego zacząć" (o konfrontacji światów więziennego i pozostającego na wolności). Potraktowanie grubą kreską Grotowskiego przez Katarzynę Kalwat i Krzysztofa Szekalskiego doprowadziło w sopockiej prezentacji do wykluczenia racji wszystkich i dotarcie do próżni, zarówno w części biograficznej, jak i pojęciowej. Czy o to chodziło? Dwie osobiste historie nie pozostawiły we mnie głębszych refleksji, bo jedna - wg Marcina Wierzchowskiego i Rafała Pietrzaka - była uboga w dramatyzm, a druga stała się nieoczekiwanie aktem przemocy na widzach i aktorach. Radosław Stępień, reżyser "Biografii", odsłonił swój pomysł na wkroczenie z hukiem na polską scenę teatralną, zawierając układ z jednym aktorem po to, by doprowadzić do konfrontacji, w której nikt nie dawał za wygraną i nikt nie zastanawiał się, do czego ma ona doprowadzić. Skończyło się na tłumaczeniach, przeprosinach, mam nadzieję, refleksji, choć właśnie taki finał pozwolił docenić wyważoną dojrzałość kuratorów edycji, którzy musieli studzić emocje po tym dość osobliwym zdarzeniu.
Siódma edycja cieszyła się sporym zainteresowaniem, widać, że wielu widzów selektywnie podchodziło do propozycji festiwalowych, chcąc znaleźć pojemne tematy. Mnie nurtuje cały czas pytanie, czy jest jeszcze szansa na duże emocje w teatrze non-fiction, na takie skalibrowanie tematu i pomysłów scenicznych, aby zacząć poważnie dyskutować nad złożonością świata, a nie być tylko widzem performatywnego postrzegania.