Czy Centrum Sztuki Współczesnej „Łaźnia” jest pralnią naszego przybrudzonego ducha, i czy konsumpcja sztuki to nierozwiązalna kwadratura koła?
Zbigniew Szymański
Miasto, które wciąż nazywa się jak nazywa, ale wróci do swojej dawnej, hanzeatyckiej nazwy gdy tylko wiszący nad głową jego prezydenta miecz Damoklesa w postaci przymusowych wakacji w uzdrowisku na ul. Kurkowej stępi swe ostrze (bo przecież rządy sprawnych i upierdliwych, każących nam pamiętać wszystkie nasze mieszkania i domy, oraz zegarki, nie mogą trwać wiecznie) – nie żałuje pieniędzy na kulturę i sztukę. Istnieje tutaj (od 20 już lat) Centrum Sztuki Współczesnej, zwane od nazwy miejsca, w którym jest zlokalizowane, „Łaźnią”(szczęście, że nie była to pralnia, bo to by się jednoznacznie kojarzyło). Dawniej służyło celom higienicznym, teraz również, bo przecież sztuka służy także higienie. Tyle, że duchowej, mniej troszcząc się o ciało. Budżet tej instytucji dotowanej przez miasto wynosi 5 400 000 zł. Rocznie korzysta z usług „Łaźni” 28 000 potrzebujących, co przyjmując średnią opłatę za bilet wstępu 6 zł, daje roczny przychód w wysokości 168 000 zł. Do każdego miłośnika współczesnej sztuki, a ściślej do każdej jego wizyty w tym przybytku, miasto, czyli my, podatnicy, dopłaca 187 zł. Sporo, drogie to hobby.
Fakt, że miasto (państwo, sponsor) musi do moich kulturalnych zachcianek dopłacać jest dla mnie niezwykle frustrujący. Powie ktoś: to z tych perwersji zrezygnuj! Byłoby to najprostsze wyjście, tyle, że ono, wbrew logice, tylko by sytuację pogorszyło, bo im mniej korzystających z możliwości zaspokajania swoich „dewiacji”, tym paradoksalnie, są one droższe, per capita. Podobnie rzecz ma się z konsumpcją towarów obłożonych akcyzą. Jeśli z nich zrezygnujemy, możemy zrujnować budżet Najjaśniejszej, a tego jako prawdziwi patrioci wolimy uniknąć. Wszelkie organizacje do takiej abstynencji nawołujące, typu AA (Anonimowi Alkoholicy) jawią się więc jako organizacje wywrotowe, działające na szkodę państwa. Zmuszony więc jestem cierpieć niczym ów organ wystawiony w Centrum Sztuki przez artystkę i przybity do krzyża, dodatkowo skacowany ratowaniem narodowego budżetu. Czy może dziwić, że gdy słyszę słowo „kultura”, wzorem niesławnego poprzednika, którego nazwiska nie wymienię, bo to chyba narusza ustawę o IPN, chciałbym chwycić za pistolet? Tyle, że to również nie jest dobre wyjście. Gdyby zwiększyć dostępność broni wśród obywateli, bardzo szybko zmniejszyłaby się narodowa populacja i tym samym dopłata do osobowidza. Jak wyjść z tej kwadratury koła? Kilka moich propozycji wartych przedyskutowania Szanownym Czytelnikom przedkładam.
Gdyby zrezygnować ze wstępu biletowanego, do każdej z owych 28 000 osób dopłacalibyśmy 193 zł, czyli tylko 6 zł więcej, ale wtedy liczba odwiedzających Centrum Sztuki widzów byłaby z pewnością większa. Nie, nie o sto procent – aż taką miłością do sztuki społeczeństwo nie pała – ale myślę, na jakieś 40 000 chętnych można by liczyć. Wtedy dopłata do każdego widza wyniosłaby już tylko 135 zł. To znaczna obniżka i może warto powalczyć o widza?
Tu warto przytoczyć pomysł wybitnego eksperta od kultury i ekonomii, Zenka Kropisznapsa. Ten wybitny znawca tematu proponuje, by każdego odwiedzającego „Łaźnię” obdarować butelką piwa średniej, niekoniecznie najniższej, jakości. Przyjmując cenę takiej butelki berszu na poziomie (w hurcie może nawet i taniej) dwóch złotych, zwiększylibyśmy liczbęć gości do mniej więcej 100 tys. Wierzę, bo sam bywałbym tam co najmniej kilka razy dziennie. 100 000 widzów pomnożone przez dwa złote za butelkę na głowę, kazałoby podnieść budżet tej jakżeż potrzebnej mieszkańcom instytucji o 200 000 zł, co zaowocowałoby potrzebą dopłacania do każdego spragnionego (w tym kontekście to właściwe słowo) 56 zł. A że badania amerykańskich naukowców dowiodły, iż ludzie spożywający alkohol żyją dłużej (w Gdańsku żyje pięćdziesięciu ponad stulatków, którzy nie wylewali za kołnierz), więc oprócz strawy dla ducha, Centrum wzmacniałoby również, skuteczniej niż kluby fitness, także nasze ciało, a więc nastąpiłby powrót do starej greckiej idei zdrowego rozwoju zgodnego z pojęciem kalokagathos.
Wyniki amerykańskich badań odpowiednio rozpropagowane mogłyby w jakimś nie za długim czasie podnieść liczbę widzów do 400 000 (wszak każdy chce żyć długo, zdrowo i szczęśliwie). Budżet musiałby wtedy wzrosnąć o 800 000 zł, ale dopłata do każdego osobokonsumenta wyniosłaby już tylko 15 zł. Z drugiej strony, zniszczyłoby to budżet ZUS-u, który nie byłby w stanie udźwignąć tak znacznego wzrostu długości życia emerytów. To jest czynnik, który warto, by rozpatrzył prezydent miasta. Misternie układane przez sprawnych i upierdliwych puzzle finansowe zaczęłyby się sypać, zmiana okazałaby się wcale nie taka dobra, a społeczeństwo zatęskniłoby do starych dobrych czasów, gdy pierwszy milion wolno było ukraść, a następne tym bardziej.
Pokazałem tutaj, jak można zmniejszyć straty budżetu miasta per capita, nie likwidując jednocześnie problemu, jakim są potrzeby duchowe kilkudziesięciu tysięcy mieszkańców. Można postąpić radykalniej i Centrum Sztuki Współczesnej zamknąć. Wówczas pracę straciłoby 29 zatrudnianych obecnie w Centrum pracowników. Jak z tego wybrnąć, by ich nie skrzywdzić? Dać im po 4 tys. zł., miesięcznie, co kosztowałoby miasto 1 392 000 zł, rocznie. W kasie miejskiej pozostałyby wtedy 4 miliony złotych.
No tak, tylko gdzie by wtedy prano nasze zabrudzone dusze? Czy TVP Jacka Kurskiego by temu sprostała?