Walka postu z karnawałem, czyli: co jedzą poeci?
Zbigniew Radosław Szymański
Miasto wciąż nazywa się, jak się nazywa, ale gdy tylko jego prezydenta ominie dłuższy pobyt w sanatorium na ul. Kurkowej, to odwieczny piastowski gród wróci do swojej prastarej, przedwojennej nazwy. W mieście jest dwóch piekarzy, jeden narodowiec, drugi socjalista. Rynkiem dzielą się zgodnie po połowie – można więc powiedzieć, że: „na odcinku wypieków” panuje w mieście narodowy socjalizm.
Oprócz klasy pracującej piekarzy, jest jeszcze klasa próżniacza, czyli poeci. Tych nawet znacznie więcej. Ceny bułeczek w piekarniach narodowca są niższe niż u socjalistycznego konkurenta. Narodowiec bowiem pracuje dla narodu, socjalista zaś dla idei, a idee kosztują.
Poeta, czerwony od nogawek swoich spodni, aż po czubki uszu coraz rzadziej, niestety (czyżby organizm się uodpornił?), okrywający się pąsem, wybiera bułeczki z piekarni socjalisty – chociaż droższe – dorabiając do tego wyboru teorię (socjaliści zawsze byli mocni w teorii),że pięć promienistych bruzd zdobiących kajzerki to żaden symbol Ganapatiego, ani też słowiańska swaroga, lecz zwykła swastyka.
Poeta czarny, z koloratką białej koszuli (to od święta) na co dzień zaś brunatny jak Winnetou (nie wiadomo, dlaczego nazywany czerwonoskórym, czyżby synteza narodowca i socjalisty?) wybiera piekarnię z bułeczkami dla ludu, tańszymi niż wypieki czerwonego kolegi.
Poeta czarno-brunatny chudnie w oczach (naszych) i w talii (własnej), coraz bardziej anorektyczniejąc, bo szybko przelicza, że cztery bułeczki to jedno piwo (a bez piwa nie da się być poetą). Kupuje więc bułeczki dwie, z drugim, podobnym jemu osobnikiem, składając się na butelkę życiodajnego trunku.
Poeta, czerwony od nogawek swoich spodni, aż po czubki uszu zbyt rzadko okrywających się ostatnio pąsem, kupuje bułeczki u piekarza socjalisty, argumentując, że bułeczki od narodowca są heterobułkami, a „hetero” to w kulturze wszelkiego lewactwa najgorszy epitet. Narodowiec, przeznaczając tylko połowę budżetu na bułeczki, a drugą połowę na składkowy bersz, nie tylko traci na wadze, lecz traci też niezbędną, by przetrwać w budyniowatym mieście i takiej samej rzeczywistości, trzeźwość umysłu oraz bystrość wzroku w wypatrywaniu, gdzie leżą konfitury. Na konfitury jest zresztą zbyt leniwy, może za mało zdolny. Jako poeta wie, jak trzeba cierpieć za miliony, ale jak ten pierwszy milion ukraść, jeszcze mu starsi koledzy liberałowie nie wyjaśnili. Zresztą, ci twórcy postmoderniści jakoś przez ostatnie dwa lata przycichli, skrobiąc w zaciszu domowych pieleszy paszkwile na rząd i zamieszczając wzorem Lucusia z opowiadania Mrożka w przeróżnych medialnych w.c. Ten zaś, który budyniowatą i lepką codzienność miasta – które z pewnością (wszyscy życzymy prezydentowi pomyślności), wróci do swojej dawnej, hanzeatyckiej nazwy – starał się zmetaforyzować, nazywając konkretną rękę wyciągającą się po wspólne niewidzialną ręką rynku, abdykował ze stanowiska naczelnego poety miejskiego i wszelki ślad po nim zaginął. Jakie jada bułeczki, trudno więc powiedzieć.
Zniknęli gdzieś poeci liberałowie. Czasem jeszcze można spotkać tutejszego prozaika, ale i on popadł w depresję, czyli czarnowidztwo (czyżby zbliżenie do tańszych bułeczek z czarno-brunatnej piekarni) i już tylko marzy o tym, by położyć się wraz z żoną na Srebrzysku (Kwartalnik Artystyczny 4/2017). A chcąc się wkupić w łaski zarządzających na tym terenie kwaterami, napisał nawet poświęconą owemu Srebrzysku książkę.
Do tego, by być poetą liberałem trzeba mieć w sobie sporą dozę ironii i cynizmu, a te cechy posiada w mieście (wciąż jeszcze nazywającym się, jak się nazywa) tylko jeden z nich. Widząc, że mu nie po drodze ani z narodowcem, ani socjalistą, i że porządnej bułeczki szwedki tutaj nie kupi, podkreślił przeszłość „Bezbronną kreską” i wywędrował w świat, mozolnie wydeptując swoją własną drogę do nagrody Nobla. I pieczywa godnego jego talentu.
Jest w tym budyniowatym mieście, a właściwie Trójmieście, bo budyń jest na tyle płynny, że rozlewa się na przyległości, spora grupa poetów emerytów. Jakie bułeczki wybieramy, łatwo zgadnąć widząc nas zatopionych w lekturze marketowych gazetek. Nie wyciągajcie jednak pochopnych wniosków, gdy ujrzycie mnie grzebiącego w przydomowym śmietniku. Tak, tu również bułeczek nie brakuje, ale tymi karmię wyłącznie ptaki.
Niezależnie od tego, czy poeta kupuje bułeczki endeckie, czy socjalistyczne, wszystkim marzą się bułeczki z rodzynkami Nagrody Literackiej Gdynia – i chociaż ta nadzieja na odrobinę luksusu u wyposzczonych twórców jest zrozumiała, przestrzegałbym przed jej spełnieniem. Przykład jedynego tubylca, który owego wyróżnienia dostąpił pisząc obszerną rozprawę o samobójstwie, po czym popadł w taką depresję, że już tylko zerka na Srebrzysko, jest chyba bardzo wymowny. 50 tysięcy złotych, suma za którą ściubiący te 2 tys. zł na wydanie tomiku wierszy twórca mógłby wydać takich tomików dwadzieścia, a jeszcze zostałoby mu na bułeczki i buteleczkę (niejedną) piwa, powoduje, że taki wyróżniony traci wszelką ochotę do twórczej aktywności, sądząc, jak ów tęskniący za Srebrzyskiem laureat, że już swoją „Dolinę Radości” odnalazł. A to radość pozorna, nie dolina, ale infernum rozpusty i degeneracji skłonnych z natury do nałogów artystów. To bułeczki z zakalcem finansowego rozpasania. Władzom „miasta z marzeń” powiedzmy stanowcze „nie” dla demoralizacji robotników rodzimej literatury. Ta nagroda jest zbyt toksyczna i niszczy rodzimą literaturę. Zaraża ją bakcylem poprawności politycznej i poprawności formalnej, premiując utwory pozornie nowatorskie, wykoślawiające obraz życia literackiego. Gust (a właściwie brak tegoż) profesora, pierwszego naczelnego jurora, wykoślawił na długie lata smak krytyków i czytelników. Zadziwiająca jest ta nonszalancja w wydawaniu publicznych pieniędzy, przy jednoczesnym lekceważeniu osiągnięć twórców dla miasta zasłużonych. W mieście patronującym NLG, jak dotychczas, nie został uhonorowany, choćby skromną uliczką, związany z Pomorzem, Kaszubami i „miastem z marzeń” jego wybitny autor, przez długie dziesięciolecia mieszkający w wybudowanej jeszcze przed wojną przez rodziców willi „Uroda Morza”, Franciszek Fenikowski. Za to, kto został dowartościowany przez jurorów i lekkomyślnych w wydawaniu naszych pieniędzy urzędników, można sprawdzić czytając listę nagrodzonych.
Uważny czytelnik wytknie mi, że zapomniałem o zeszłorocznej zdobywczyni NLG, Salci Hałas. Nie, nie zapomniałem, nawet zamierzałem zrecenzować jej nagrodzoną książkę „Pieczeń dla Amfy”, ale nakład rozszedł się błyskawicznie i kupić dziełka w żadnej z trójmiejskich księgarń nie zdołałem. Może i dobrze, bo literaturoznawcy teraz bardzo przewrażliwieni, a piękne imię autorki może sugerować, że wchodzę na bardzo grząskie tereny. Napisałbym recenzję, bom człowiek życzliwy, przychylną, wówczas smakosze heterobułek uznaliby to za filosemiotyzm. Napisałbym krytycznie – za antysemiotyzm, i jeszcze ściągnąłbym na siebie gniew pani ambasador. Może więc książkę przeczytam ukradkiem, a uwagami na jej temat z nikim się nie podzielę, nawet gdyby wezwał mnie na przesłuchanie czujny prokurator krajowy.
Niełatwe jest życie poetów nadbałtyckiej metropolii. To codzienna żmudna walka postu z karnawałem, czujność w wyborze piekarza. Ja, na szczęście, problemu z wyborem bułeczek nie mam. Uległem medialnemu molestowaniu, jakiego dopuściły się na mnie tuzy liberalnej ekonomii i zamiast ukraść pierwszy milion, który dawno już został przez nich zawłaszczony, zakupiłem tzw. świadectwa udziałowe jako gwarancję spokojnej starości. Żyję więc dziś jak na pamiętnym spocie reklamowym żył pewien aktor. W tropikach kaszubskiej bezludnej wyspy, bujając się na hamaku i opędzając brzozową gałązką od komarów, zasłuchany w ptasi koncert, którego Wy, mieszkańcy budyniowej Metropolii z Marzeń (niestety, nie Waszych), nigdy nie usłyszycie, bo jak mawiają starzy Kaszubi: „Z operą i śpiewem na Wybrzeżu jest teraz Kunc”.
Co do bułeczek, nie mam dylematu, czy jeść brunatne heterokajzery czy czerwone homokajzerki. Pomny na mądrą radę Marii Antoniny, jem ciasteczka.