Sho[r]t: O jedną ścieżkę za daleko, czyli nie ogarniam
w kategorii komedia psychodeliczno-surrealistyczna:
w kategorii teatr na serio:
"Wyzwolenie” Wyspiańskiego powstało z zaczadzenia sukcesem "Wesela”. To z jednej strony kilometry złego tekstu, ale z drugiej centralne zagadnienia dla Polski, teatru i sztuki. Szczególnie ponętne dzisiaj, kiedy refleksja narodowa stała się główną narracją a sztuka stanęła przed wyzwaniem, jakiego nie miała od dawna. Wystawienie "Wyzwolenia” 1:1 to seppuku, ale gdy podejdzie się do tematu z pomysłem i sekatorem to może powstać dzieło wielkie i laur się znajdzie spokojnie. Garbaczewski nie ogarnął intelektualnie tematu a pomysły były wyjątkowo biedne.
Pierwsze 20 minut dobre. Nawiązanie do oryginału i autożart – pusta scena. Łe, nie będzie instalacji? Przecież plastyka to największy atut teatru szalonego Krakusa. Spokojnie, nie tylko będzie, ale nawet za dużo – scena będzie zagracona jak nigdy. Potem coraz gorzej, a od bardziej monologu niż dialogu z maskami w wykonaniu Anny Paruszyńskiej jest już tylko źle. Jak zwykle podczas przebiegów poznajemy filmy, które oglądał reżyser podczas pracy nad przedstawieniem. Tym razem na pewno w tle "leciały" "The Wall" i "Ghostbusters".
Nie będę udawać i doszukiwać się sensów, choć moja inteligencja "jest jak brzytwa, dużo czytam i jestem wypoczęty". Propozycja Garbaczewskiego to nie wyzwolenie artystyczne a niechlujstwo wykonawcze. To nie awangarda tylko śmietnik intelektualny. Po co to wszystko? Po co tylu świetnych aktorów, którzy nie mają nic do zagrania? W kartonie i do tego z latarką i tekstem na kartce to nie wyzwanie. Rozumiem wszystko, nawet momentami chyba rozumiem o co chodzi Ryszardowi „Sześciu króli” Petru, ale nie skumałem o co chodziło tym razem jednemu z najciekawszych przedstawicieli teatru plastycznego w Polsce.
Krzysztof Garbaczewski ma stałe miejsce w polskim teatrze "awangardowym". Inspiruje, denerwuje, pobudza, jest potrzebny. Jednak „Wyzwolenie” to głęboka porażka, która może się zdarzyć każdemu, a szczególnie twórcy, który wystawia za dużo, za szybko i nie ma mądrego mentora. Gdybym był spiskowcem, pomyślałbym, że specjalnie na Wybrzeżu Sztuki oglądamy wpadki (wcześniej "Balladyna") sympatycznego przedstawiciela bohemy i bywalca portali plotkarskich. Dlaczego nie chwalony powszechnie "Robert Robur" albo wyjątkowo zdyscyplinowany i oddający ducha Gombrowicza "Kosmos"? Tak jakby była to odpowiedź dla tych, którzy chcieliby zobaczyć reżysera Garbaczewskiego w Teatrze Wybrzeże. No i co? Sami widzicie – nie chcemy takiego teatru!
Teatr jest nasz. Mamy możliwość zabierania głosu, wyrażania aplauzu lub potępienia. Publiczność nasza jest spokojna, nobliwa. Wiadomo – w teatrze trzeba się zachowywać. Tutaj nikt nie wybuczy Warlikowskiego, jak to bywało w Brukseli czy Paryżu. Szczytem desinteressement jest wyjście w czasie oklasków. Akademicy wyraźnie męczyli się w trakcie, niektórzy przegrali z kretesem walkę z Morfeuszem. Na widowni słychać było aż za głośno i niesmacznie śmiechera, tylko Warcisław Kunc wyszedł w połowie, ale siedział na balkonie, więc nie było manifestacji. Zanotowałem jedno standing ovation (Teresa – no weź). Teatr jest gdzie indziej.
Więcej o teatrze w na stronie www.pomorzekultury.pl