Świętojańskie wideo

Teatr na nowe czasy: Komuna//Warszawa, Paradise Now? Remix Living Theatre

Wiedżmin w Teatrze Muzycznym w Gdyni: fragment próby medialnej

Śpiewający Aktorzy 2017: Katarzyna Kurdej, Dziwny jest ten świat

Barbara Krafftówna W Gdańsku

Notre Dame de Paris w Teatrze Muzycznym w Gdyni: Czas katedr




Czytelnia: Remigiusz Okraska, Lewica bez klasy

Opublikowano: 05.02.2017r.

Do pomyślenia.

Remigiusz Okraska, Lewica bez klasy

Nowy Obywatel. Cały tekst tutaj

Jeśli nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi głównie o bazę. Czyli o stosunki produkcji i pracy, przeobrażenia technologiczne i organizacyjne, układ sił klasowych – koncentrację przestrzenną pracowników najemnych, poziom ich zorganizowania/uzwiązkowienia, liczebność i rozmieszczenie rezerwowej armii pracy itd., itp. Brzmi dziwnie, niemodnie, nudnie, mało „seksownie”? Owszem. Tyle że lewica jest dzisiaj wobec prawicy bezradna m.in. dlatego, że porzuciła coś, co kiedyś stanowiło ABC jej myśli ideowopolitycznej i narzędzi analitycznych.

Gdy podobne procesy zachodzą w skali kontynentu czy globu, to trudno mówić o przypadku. Od lat 70. gospodarki krajów Zachodu odchodzą od modelu fordowskiego, od kapitalizmu „skoncentrowanego”. Nowe technologie oznaczają zmianę form produkcji, m.in. jej decentralizację przestrzenną i czasową. Oznaczają też globalizację i outsourcing – przenoszenie produkcji, masowy i tani transport towarów na duże odległości itp. To z kolei równa się rozbiciu bastionów klasy robotniczej, dawnych central związkowych, zagłębi przemysłowych. To zaś sprawia, że klasa robotnicza ma mniejszą siłę polityczną, a także schodzi ze sceny życia publicznego i kulturalnego. Nowe formy produkcji skutkują odmiennymi modelami konsumpcji i stylu życia. Pracownicy coraz rzadziej postrzegają siebie przez pryzmat wykonywanego zawodu, miejsca zatrudnienia, przynależności do zbiorowości robotniczej itp. To wszystko oznacza, że elity polityki i biznesu stają się silniejsze. Państwo staje się bardziej prokapitalistyczne, a mniej prospołeczne. To oznacza jeszcze większe osłabienie związków zawodowych i bastionów robotniczych, jeszcze więcej outsourcingu, prac „śmieciowych” i bezrobocia, jeszcze większą słabość i „niemodność” pracowników, ich problemów, aktywności itp.

Co więcej, takie przeobrażenia podkopują także klasę średnią – czy to wskutek pauperyzacji społeczeństwa i związanego z nią spadku popytu na rozmaite produkty i usługi, czy to w efekcie typowej dla kapitalizmu koncentracji majątków i środków produkcji w rękach rekinów kosztem płotek (niczym już teraz niehamowanej, bo welfare state równie mocno co klasę robotniczą chronił klasę średnią przed biznesowymi gigantami). Spora część „średniaków” pikuje w dół – małe sklepy przegrywają z sieciówkami, mikrofirmy stają się zaledwie podwykonawcami większych bez żadnej faktycznej autonomii, liczne dobra niegdyś dostępne dzięki akumulacji kapitału są teraz już tylko na wieloletni i trudny do spłacenia kredyt itd. Wbrew korwinowskiej propagandzie, małych sklepikarzy nie dobijają składki na ZUS, lecz to, że pod nosem wyrosła im Biedronka (lub Wal-Mart), z którą nie mają szans konkurować nawet przy zerowych składkach i podatkach dokładnie tak samo, jak niedoświadczony chuderlak przegra z mistrzem świata wagi superciężkiej.

To oczywiście schemat, który ma w różnych krajach i regionach inne tempo, niuanse, dynamikę i zakres, ale opisujący pewien ogólny trend.

Lewica ma z takiej sytuacji cztery wyjścia. Być taką, jak dawniej, czyli „upierać” się przy elektoracie robotniczo-przemysłowym. Ten jednak nie tylko maleje pod względem liczebnym, ale i zostaje zdekoncentrowany, nierzadko zamienia się w lumpenproletariat (to nie jest termin pogardliwy, lecz diagnostyczny – oznacza degradację z poziomu zorganizowanego proletariatu do poziomu wegetacji na obrzeżach rynku pracy ze wszystkimi tego konsekwencjami społeczno-kulturowymi). Z biegiem lat nie tylko nie zapewnia wygrania wyborów, ale nawet liczącego się poparcia, także wskutek odpolitycznienia czy odpływu takiego elektoratu do prawicy. Według niemodnych dziś myślicieli byt społeczny określa świadomość społeczną – rozwój masowej i silnej lewicy był możliwy dopiero po powstaniu wielkiego przemysłu i towarzyszącej mu robotniczej „armii”; sama idea jest doskonale bezpłodna, jeśli nie trafi na podatny grunt stosunków społecznych.

Drugi scenariusz to próby powiązania postawy propracowniczej ze wspieraniem i pozyskaniem innych grup słabszych – kobiet, rozmaitych mniejszości. Działa(ło) to stosunkowo dobrze np. w krajach skandynawskich, głównie z powodu silnego zakorzenienia lewicy oraz ugruntowanego etosu egalitarnego, uwarunkowanego historycznie. Ale i tam jest to „koalicja” trudna, bo podmywana zmianami na rynku pracy czy przeobrażeniami kulturowymi, jak indywidualizm, egocentryzm, decentralizacja społeczeństwa i jego „uplemiennienie” podług wzorców konsumpcyjnych, stylów życia, hobbies itp. Nawet tam rośnie w siłę ultraprawica i zbiera poparcie społecznych „dołów”, choć jeszcze dekadę, półtora temu było to nie do wyobrażenia.

Trzecia opcja to rejterada z pozycji klasowych ku reprezentowaniu „nowoczesnych” idei i postaw, mało szkodliwych dla elit biznesu i pieniądza. Tę opcję wybrała lewica w wielu krajach Zachodu. Na poziomie ideowym jej zwieńczeniem była „trzecia droga” Blaira i Schroedera itp., na poziomie praktycznym „lewicowy” demontaż państwa opiekuńczego i flirt z liberalizmem gospodarczym, natomiast na poziomie „elektoratowym” próby reprezentowania właściwie wszystkich, ale w coraz mniejszym stopniu środowisk plebejskich. Ludzie nowocześni i postępowi, kobiety, młodzież, mniejszości etniczne czy kulturowe – wszyscy mieli być zjednoczeni ponad podziałami klasowymi, samą swoją nowoczesnością, postępowością czy mniejszościowym statusem gwarantować prawdę, dobro i piękno, które pokonają fałsz, zło i brzydotę. Liczne sukcesy odniesione na gruncie, nierzadko ważnych, progresywnych zmian w sferze kultury czy obyczajowości, dokonały się jednak w tym samym czasie, gdy kondycja klasy pracującej i warstw ludowych ulegała stałemu pogorszeniu.

Wreszcie scenariusz czwarty, raczej wyobrażony niż realizowany na Zachodzie, choć w dużej mierze odpowiedzialny za sukcesy lewicy np. w Latynoameryce. Wychodzi on z założenia, że jakkolwiek na Zachodzie nie ma już (a w różnych „peryferyjnych” obszarach nie ma jej jeszcze lub nigdy nie będzie, bo industrializacja była tam tylko wyspowa i szczątkowa) takiej klasy robotniczej, jak dawniej, to jest wciąż duża, a właściwie rosnąca – wskutek lumpenproletaryzacji pracowników najemnych oraz kruszenia się klasy średniej – klasa ludowa. Nie gwarantuje ona wygrania wyborów, ale stać po stronie ludu oznacza spełniać historyczną powinność lewicy – być po stronie słabszych. To do nich lewica powinna się zwrócić, mówić ich językiem, odwoływać do ich kultury i tożsamości, ich gniewu, lęków, problemów, sytuacji, nadziei i marzeń. Jeśli tego nie zrobi, uczyni to ktoś inny.

(...)