Julity Wójcik wołanie na puszczy
Marta Sarnowska
Julita Wójcik to artystka, która stała się nie tylko ikoną sztuki współczesnej, chętnie analizowaną w różnorakich kontekstach przez krytyków i historyków sztuki, ale także postacią doskonale znaną dla szerszego kręgu odbiorców. I choć ziemniaki w Zachęcie obierała już 15 lat temu, to nadal przede wszystkim z tą akcją (zaraz po szumie wokół Tęczy na Placu Zbawiciela) jest identyfikowana. Zatem Julita Wójcik – artystka feministyczna wrażliwa na kwestie społeczne, zwracająca uwagę na "udomowienie" kobiet i stereotypizację ról płciowych. To jedno jej oblicze.
Równolegle jednak powstawały prace o mniejszym rozgłosie, dotykające tematów ze sfery publicznej, wychodzące poza intymną przestrzeń kuchni i bulgoczących w jej przestrzeni problemów gender. W Gdańskiej Galerii Miejskiej zobaczyć można prace przede wszystkim wideo dokumentacje – odnoszące się do kwestii zawodowych, a konkretnie chodzi tu o zawód artysty/tki i jego/jej marne bytowanie. Znajdziemy też instalacje i wideo poruszające tematy społeczno-polityczne, w tym sytuację tzw. ginących zawodów jak włókniarki, czy górnika.
Już zewnętrzna aranżacja galerii daje przedsmak tego, co zobaczymy na wystawie. Szyby pomalowane są białą farbą, która daje wrażenie zadymienia, czy zakurzenia, a w każdym razie braku widoków. Już po przekroczeniu progu wiemy, o jaką nieprzejrzystość artystce chodzi. W gablocie tuż przy wejściu umieszczone zostało siedem identycznych w treści listów motywacyjnych. Skierowane są do instytucji kultury w Warszawie, Łodzi i Białymstoku, a także do Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Na odpowiedź jednak nie ma widoków. To praca z 2012 roku. Rok później artystka mniej lub bardziej pogodzona z losem występuje już oficjalnie jako freelancerka bez aspiracji do stałego zatrudnienia. Sama dla siebie, we własnym imieniu i własnym kosztem walczy o prawa pracownicze dla siebie: honoraria, ubezpieczenie i emeryturę. Nie wiecuje jednak w centrum Warszawy, nie ściąga mediów, nie udziela wywiadów, szerzej wyjaśniających jej postulaty. Stoi na pustkowiu, na wybrzeżu wysp Hybrydów i Orkad. Przez kogo chce być zobaczona?
Podobne pytanie nasuwa się przy „Bezwidokówkach” – kartkach pocztowych z hasłem komentującym marną sytuację ekonomiczną osób zajmujących się sztuką. Skierowane są do BWA Galerii Miejskiej w Tarnowie oraz do Gdańskiej Galerii Miejskiej. Część jest wyeksponowana na ścianie, pozostałe leżą na parapecie, gotowe, by je zabrać ze sobą. A więc to artystyczne pamiątki, w których wartość artystyczna podkręcana jest gorzką refleksją. Kto ma na nie zareagować?...
W takiej sytuacji pozostaje już tylko emigracja: Julita Wójcik buduje sobie tratwę z walizek i odpływa. W akcji „Transatlantyk” rusza z symbolicznego miejsca: Nabrzeża Francuskiego, z którego odpłynął Witold Gombrowicz w 1939 r., by na emigracji przeżywać zarówno chwile skrajnego ubóstwa, jak i triumfu. Wójcik jednak nie pakuje walizek na pasażerski statek. Kładzie się na zbudowanej przez siebie tratwie i nieporadnie odpycha się rękoma. Podczas prezentacji tej pracy na wernisażu wystawy „Migracje-Kreacje” w Gdyni w 2013 roku powiedziała: „udaje się nie wiadomo dokąd i po co, jak każdy emigrant, we wiadomym tylko sobie kierunku”. I we wiadomym tylko sobie celu, chciałoby się dodać. Tutaj cel jest wyłącznie demonstracyjny – odchodzę, bo tu jest mi źle. Ale tak naprawdę nie ma nawet zamiaru odpłynąć dalej niż kilka metrów, a emigracja rozgrywa się w ramach iście gombrowiczowskiego absurdu.
Poza kiepskim losem artystów w Polsce, artystka zwróciła też uwagę na sytuację innych zawodów: włókniarek i górników, którzy masowo utracili pracę, wskutek zamykania fabryk i kopalń. Prace „Bogactwo”, czy „Pozamiatać po włókniarkach” po raz kolejny pozwalają widzieć Julitę Wójcik jako uważną obserwatorkę sytuacji społeczno-politycznej w Polsce oraz artystkę wrażliwą na losy niedocenianych grup społecznych.
Dominantą pozostają jednak jej prywatne zmagania: starcia zarówno z nieprzychylną polityką ekonomiczną, jak i z samą materią sztuki. Temu drugiemu aspektowi poświęcona jest cała druga sala galerii przy ul. Powroźniczej. To prace powstałe w ciągu dwóch lat – w 2008 i 2009 roku. „Kąpielisko DPT Wigry” to otwarte dzieło sztuki, w którym w rolę ratowników wcieliła się Julia Wójcik i Jacek Niegoda. Ich zadaniem jest dopilnowanie, by kąpielowicze – twórcy „abstrakcyjnych kompozycji kąpielowych” przestrzegali surowych postanowień regulaminu. Na kąpielisku obowiązuje bowiem m.in. „konstruowanie precyzyjnie wykreślonych form geometrycznych”, a zabrania się „ulegać biernie oparom sentymentalnego roztkliwienia i leniwej kontemplacji”, czy „przekraczać granic kolorów oznakowanych bojami objawiając tendencję do wyjścia poza obraz”. Kąpielowiczami były dzieci i młodzież, uczęszczające na zajęcia w zagrożonym w tamtym czasie zamknięciem (i finalnie zamkniętym w 2010 roku) Domu Pracy Twórczej w Wigrach, które na podstawie tego eksperymentu mogły zobaczyć, że praca artysty to nie tylko troska o niewychodzenie za linie – przeciwnie: kreatywny wysiłek zarówno jeśli chodzi o formę, jak i lawirowanie w niesprzyjającej rzeczywistości.
Daniel Buren to francuski artysta, znany z kompozycji składających się z kontrastowo zestawionych pasów, mających komunikować się z architekturą przestrzeni, w której jego prace zostały zaprezentowane. Motyw najbardziej dla niego charakterystyczny: czarno-białe pasy wykorzystała Julita Wójcik w akcji „Dyscyplina abstrakcyjna”. Wzięli w niej udział uczniowie ze Świecia, którzy skakali przez płotki zaprojektowane według burenowskiego motywu. Zarówno ta praca, jak i „Kąpielisko DTP Wigry” poza walorem edukacyjnym, wprzęgającym sztukę w życie codzienne, ma w sobie jakąś nutę goryczy, przemyconą pod płaszczykiem dowcipu i zabawy. Trawestacja zagadnień artystycznych na rozrywkę dla dzieci wydaje się być próbą zdystansowania do tematu tego, czym sztuka być powinna.
Ten sam problem Julita Wójcik podejmuje w kolejnych pracach: „Wyścig na 3600 ms2’, „Muzealna rozgrywka” i „Rozprawa malarska”. Funkcjonowanie w świecie sztuki artystka próbowała przełożyć na język prostych zasad fair play obowiązujących w sporcie, co okazało się zadaniem karkołomnym. Groteskowy efekt pojedynkowania się szermierską szablą z białym płótnem, czy ścigania się samej ze sobą po przestrzeni wystawowej był tu z pewnością zamierzony. I choć metafora rywalizacji, czy walki sportowej jest już bardzo wyświechtana, to wykorzystana w kontekście artystycznym staje się tragi-komiczną cegiełką do refleksji nad sztuką zarówno jako osobistym problemem twórcy, jak i jej funkcjonowania w obiegu instytucjonalnym.
Julita Wójcik, Bez widoków, Gdańska Galeria Miejska 2, 13.05-3.07.2016 r.