Kiedy słynąca z prawdomówności Joasia Szczepkowska ogłosiła w słynącej z kłamstw TV wiadomość, że skończył się komunizm, byłem czterdziestolatkiem wchodzącym w zakręt życiowy i w „smugę cienia” jednocześnie. Nagła euforia, jaka ogarnęła mnie i umęczony naród, wkrótce przerodziła się w pasmo balcerowiczowskich udręk. Byliśmy jak rycerze po zwycięskiej bitwie pod Grunwaldem, którzy nie mogli zrozumieć dlaczego po takim sukcesie nie spada manna z nieba, tylko następuje mozolne i w nieudolne oblężenie Malborka. Niby wojna wygrana, a przecież ostateczne zwycięstwo odwleka się w daleką przyszłość! Dzisiaj mam poczucie, że Malbork został zdobyty, a plaga „krzyżacka”, którą dla naszych pokoleń byli sowieci, ostatecznie przezwyciężona.
Odrabianie cywilizacyjnych zaległości sięgających czasów Imperium Rzymskiego wydawało się zadaniem przekraczającym możliwości społeczeństwa, w którym regularne wybijanie elit trwało dwa stulecia. Ćwierć wieku wysiłków i wyrzeczeń jest więc niekwestionowanym powodem do dumy. Ktoś, kto tego nie rozumie, to albo niczego nie rozumie, albo jego zła wola i wredny charakter jest silniejszy od honoru, patriotyzmu i innych wartości, które tylko pozornie przestały obowiązywać, bo publiczka woli draki, krew i masakrę. Ale większość poszczególnych osobników, z których „publiczka” się okazjonalnie składa, po powrocie do siebie, w chwilach poważnej refleksji w gronie rodziny, lub przyjaciół wie, co jest wartościowe, a co nie jest. Składniki wymyślonego jeszcze w antyku wzorca „człowieka przyzwoitego” są niezmienne, mimo upływu epok. Kto tego nie rozumie, jest durniem.
Wartością bezwzględną jest wolność. Tylko ci, co zaznali jej deficytu, wiedzą jaka to poważna sprawa. Kiedy patrzę na dzisiejszą młodzież, wśród której są moje dzieci, otumanioną przez prawicowych demagogów, wspominam Warszawę, gdzie więcej było radzieckich filmów i książek, niż polskich, gdzie w szkole wciskali nam kłamstwo za kłamstwem, gdzie jazz, rock, długie włosy i sukienki Basi Hoff, były rozpaczliwą demonstracją buntu, gdzie w sklepach rzucali byle co dla mas, a w tajnych magazynach „za firankami” nasi władcy mieli wszystkiego w bród.
Kiedy patrzę na bezczelne gęby starych komuchów przebranych w demokratyczne tuniczki, wspominam Warszawę, gdzie z każdym wierszykiem trzeba było lecieć do cenzora na ulicę Mysią, gdzie Gustaw Holoubek recytował Wielką Improwizację w teatralnych kajdanach, a my na widowni płakaliśmy, bo każdy te kajdany miał na rękach. Wspominam załamania po odmowach paszportów „z ważnych powodów społecznych”. Wspominam gadki tychże komuchów jako bezczelnych, młodych karierowiczów pouczających nas co dobre, a co złe z pogardą i poczuciem bezkarności. Wspominam zomowców, którzy tłukli nas za noszenie oporników w klapach i tych bardziej pomysłowych, co kazali je połykać.
Kiedy słyszę wieczne narzekania na rządzących, na premiera, któremu trudno dorównać teraz i w historycznych rankingach, wspominam cynicznych sekretarzy i premierów tamtej epoki, których podłości i zdradom nie było granic, a teraz domagają się szacunku, emerytur i państwowych pogrzebów. Myślę sobie – jaki to piękny kraj łagodnych ludzi, gdzie wszystkim gnębicielom w końcu się wybacza, a jednemu z najgorszych królów stawia się kolumnę w Warszawie i czyni z niej symbol chwały. Jestem dumny z mojego pięknego kraju i jego żywotności, jego zdolności do odradzania się po klęskach. A najbardziej dumny jestem z tego, jak z głębokiego zacofania cywilizacyjnego udało nam się wydostać na europejskie światło dnia i doprowadzić dzięki wysiłkom wielu „przyzwoitych ludzi” do tego, że podziwiają nas wielkie narody świata, które tyle lat nami pogardzały jako skansenem ciemnogrodu, cierpiętniczej megalomanii, chciwej biedoty i przaśnej brzydoty. Teraz zasiadamy z nimi przy jednym wspólnym stole nie tylko jako równi, ale jako wybitnie zdolni do odbudowania wszystkiego, co niesprawiedliwa historia nam zniszczyła.
Źródło: www.operabaltycka.pl