Boję się takich spotkań. Filmy, książki, zespoły z młodości: dawno nie widziane, nie czytane, żyją swoim życiem sprzed lat. Na poły mitycznym, na poły realnym. I być może tak powinno zostać, bo rozczarowania wynikające np. z oglądania filmu, który kiedyś był najważniejszy, a dziś wydaje się co najwyżej przeciętny, są bolesne. Niektóre spotkania po latach są tak rozczarowujące, że potrafią zepsuć nastrój na dłuższy czas i doprowadzić do frustrujących wiwisekcji. Może powinno się zachować wrażenie sprzed lat, choćby dzisiaj fałszywe, ale wtedy na pewno prawdziwe, i nie wracać? Taka refleksja napadła mnie, gdy dowiedziałem się o koncercie reaktywowanej Brygady Kryzys. Po krótkim pojedynku zwyciężyła jednak chęć zaryzykowania i odbycia kolejnej podróży sentymentalnej.
Już przed klubem poczułem się dobrze: tłum oczekujących na wejście! W środku pełna sala i pełen przekrój: od nastolatków po czterdziestolatków w niemałej ilości, a nawet starszych. Przez następną godzinę nastrój się studził, bo koncert sie opóźniał dramatycznie i nie pomogły popisy gościa z myszką, których efekty oglądać można było na ekranie zawieszonym nad sceną.
Brygada Kryzys to taka wańka wstańka polskiego undergroundu: pojawia się i znika zawsze w tajemniczych okolicznościach.
Dzisiejsza Brygada to: Robert Brylewski - gitara, śpiew, Tomek Lipiński - gitary, śpiew, Filip Gałązka - perkusja, Tomek Szymborski - bas i Sergiusz Lisecki - klawisze i saksofon. Zespół ma w planie nagranie jesienią płyty (roboczy tytuł: Eurokrisis) i zagranie szeregu koncertów. Pierwszym, oficjalnym po dziesięcioletniej przerwie, był występ w gdyńskim Uchu.
Zagrali kawałki ze swoich dwóch płyt oraz, m.in. numery Tiltu. Były więc: Wojna, Centrala, To co czujesz, to co wiesz, Obudź się, Dziwny dziwny świat, Nie wierzę politykom, Radioaktywny blok i wiele innych. Wszystko zagrane jak trzeba: mocno, równo głośno, z wykopem, czadowo. Tomek w dobrej formie głosowej, Robert - gitarowej. W kilku utworach wspierał ich Tymon Tymański, pojawił się też Larry. Publika szalała, nurkowanie i pogowanie permanentne. Nawet mały incydent na scenie się pojawił. Zapomniałem o godzinnym poślizgu w rozpoczęciu koncertu, nie przeszkadzał pot (było jeszcze trochę łez, ale krwi na szczęście nie). Czułem się jak w Jarocinie czy na Róbrege, sprzed dwudziestu i kilkunastu lat. Odetchnąłem: legenda żyje.
Tęsknota za reaktywacją Izraela, starej Armii (tej choćby z Legendy), za powrotem klimatu sprzed lat istnieje w wielu. Cieszy, że mimo wielu trudnych chwil, szczególnie u Roberta, Brygada gra znowu, a legendy polskiego undergroundu wróciły do źródła. Poszukiwania artystyczne Brylewskiego, które szanowałem (szczególnie Falarek i Warsaw Beat), były oczywiście ważne i potrzebne, ale prawda była gdzie indziej... Powrót Brygady w dobrej formie pokrzepił wielu. Stare, dobre panczury wzruszyły się do łez, ale co ważniejsze większość stanowili młodzi słuchacze, którzy czują przekaz i nie dają się ogłupiać wszechobecnej propagandzie. To krzepiło nie mniej niż dobry występ dwóch panów w średnim wieku Mam nadzieję, że tym razem Brygada zostanie na dłużej i będzie to początkiem nowej fali energii, na którą tak wielu z nas czeka...
Koncert nieprzypadkowo odbył się w Uchu, miejscu niezwykłym. Działalność Karola Hebanowskiego i jego przyjaciół wpływa od kilku miesięcy na całe Trójmiasto, dając nadzieję, że może coś się wreszcie zacznie dziać...