17 lutego br. na łamach ogólnopolskiego dziennika „Metro” ukazał się artykuł pod znamiennym tytułem: „Jestem germanistką. Za 5 zł sklejam pudełka”. To pełna dramatyzmu relacja Ewy, młodej absolwentki bezskutecznie poszukującej pracy, z której mogłaby się utrzymać. Mamy w niej chyba wszystko to, co spotyka kończących studia Polaków na początku ich drogi zawodowej. Mianowicie: codzienne wertowanie gazet i portali z ogłoszeniami, wysyłanie dziesiątek CV i listów motywacyjnych (z czasem – gdzie popadnie), sporadyczne rozmowy kwalifikacyjne, dorywcze zajęcia, McPracę „na przeczekanie” – często trwające latami, bezpłatne staże, wolontariat, akwizycję, przedsiębiorców skłonnych rzucić kilka złotych, ale wyłącznie „pod stołem”, bezdusznych urzędników, dla których absolwent bez zajęcia to ofiara własnej nieudolności bądź roszczeniowiec oczekujący od razu prezesowskiego fotela... Już na wstępie redakcja stawia kilka interesujących pytań: A jeśli to nie jest wina Ewy? A jeśli takich osób jak Ewa jest znacznie więcej? Jak planować swoje życie, nie mogąc myśleć o choćby minimalnej stabilizacji? Przecież Polska to Zielona Wyspa!
Trudno posądzać bohaterkę artykułu o życiową nieporadność czy nieuleczalne lenistwo. Opanowała całe know-how, którego znajomość teoretycznie umożliwia znalezienie pracy. Jak sama przyznała, potrafi się przekonująco sprzedać. Kurs autoprezentacji byłby w jej przypadku stratą czasu. Tekst kończy się odważnym wyznaniem Ewy: Już się nie wstydzę, że jestem bezrobotna. To nie moja wina, tylko chorego systemu, który takich jak ja kopie w d... Wiedząc, że na nic innego nie będzie w stanie zaoszczędzić, odkłada na bilet do mroźnej Skandynawii; decyduje się zostawić Zieloną Wyspę dla białych nocy i białych niedźwiedzi. Życzmy jej powodzenia, mając świadomość, że w krajach skandynawskich gospodarka w pierwszej kolejności służy przeciętnemu obywatelowi, a nie transnarodowym korporacjom i elitom władzy.
Brak pracy to w naszym kraju problem od początku transformacji. Przeciętna stopa bezrobocia do momentu wejścia Polski do Unii Europejskiej wynosiła ok. 16%, była i nadal jest ponad dwukrotnie wyższa niż w „starej” Unii. Na przełomie 2003 i 2004 r. osiągnęła zatrważający poziom 20%, bez pracy pozostawało ponad 40% młodzieży. Otwarcie granic przez Wielką Brytanię i Irlandię stało się buforem osłabiającym skutki wejścia na rynek pracy pokolenia wyżu demograficznego lat 80. Anglosasi doświadczali wówczas dotkliwych braków w tradycyjnie nisko opłacanych sektorach usług i handlu. Fala emigracji zarobkowej przekroczyła wtedy dwa miliony osób. Staliśmy się największym w Europie eksporterem taniej i nieźle wykwalifikowanej siły roboczej. W rodzinnych stronach wydłużałaby tylko kolejki w pośredniakach. Podobnie jest w Ameryce, której gospodarkę zasilają półdarmowi pracownicy z Meksyku, i w Azji, gdzie tę rolę spełniają Chińczycy.
Obecnie w grupie osób do 25. roku życia, wśród których są także absolwenci studiów wyższych, bezrobotni stanowią ponad 22% (GUS, dane na koniec 2010 r.). Każdy, kto choć przez krótki czas pozostawał bez pracy wie, jak negatywny wpływ wywołuje taka sytuacja. Uczucia wstydu i upokorzenia, stopniowa utrata wiary we własne siły, przedłużająca się apatia, demoralizacja należą tutaj do kanonu. Można wymienić również całą gamę skutków makroekonomicznych. Stagnacja, spadek popytu wewnętrznego, pogłębianie nierówności ekonomicznych, ucieczka najzdolniejszych – to tylko kilka najbardziej podstawowych.
Wskaźnik bezrobocia rejestrowanego, latami przekraczający 10%, oznacza ogromną armię ludzi bez pracy. Wbrew temu, co twierdzą nadwiślańscy liberałowie gospodarczy, taki stan rzeczy nie „oczyszcza” rynku, tylko go psuje. Sprawia między innymi, że stawki wynagrodzeń kształtują się na zaniżonym poziomie, skoro „jest wielu na twoje miejsce”. Tymczasem oni uparcie utrzymują, jakoby bezrobocie było w Polsce wydumanym zagadnieniem, „bo każdy, kto chce pracować, pracę w końcu znajdzie. Ci, co jej nie mają, pewnie sami są sobie winni – nie chce im się pracować, bo są leniwi i wolą brać wysokie zasiłki” (590 zł/mc!).
Kolejne ekipy rządzące niewiele sobie robią z bezrobocia. Pozostaje ono polem pozorowanych działań i politycznej hipokryzji. Lansowany od dwudziestu lat skrajny indywidualizm i neoliberalna propaganda zasiały w ludziach przeświadczenie, że za wszystkie swoje niepowodzenia odpowiadają oni sami (sukcesy natomiast politycy chętnie przypisują swoim działaniom) To bardzo wygodne dla rządzących. Dopóki ludzie są przekonani, że cała wina leży po ich stronie, politycy nie mają się czego obawiać. Tragedia bezrobocia jest sprowadzana do jednostkowego problemu, którego rozwiązanie zależy od obranej przez nas strategii. Tymczasem problem, z którym borykają się ponad dwa miliony czynnych zawodowo osób, trudno rozpatrywać w kategoriach indywidualnych. Jego rzeczywiste przyczyny tkwią w rozwiązaniach systemowych, które dopuszczają do takiej sytuacji, oraz w braku kompleksowej strategii przeciwdziałania. Długotrwałe pozostawanie bez zajęcia wiąże się nieuchronnie z zanikiem postaw obywatelskich. Bezrobotni zazwyczaj nie chodzą na wybory, więc politycy nie czują się zobligowani, aby o nich zadbać.
Przypominam sobie fragmenty książki George’a Orwella „Droga na molo w Wigan”. Za poetyckim tytułem nie kryje się niestety romantyczna treść. To zbiór reportaży z 1936 r. Autor „Folwarku zwierzęcego” i „Roku 1984” opisuje w nich życie i pracę górników w północnej Anglii. To czas naznaczony ciągle żywym wspomnieniem niedawnego Wielkiego Kryzysu. Orwell uchwycił istotę ówczesnego stosunku do bezrobocia: Klasa średnia powtarzała slogan o „leniwych, bezczynnych nygusach na zasiłku” oraz: „ci wszyscy ludzie, gdyby tylko naprawdę chcieli, mogliby łatwo znaleźć pracę” […]; czy: […] moja droga, ja nie wierzę w całą tę gadaninę o bezrobociu. Wyobraź sobie, że w zeszłym tygodniu szukaliśmy kogoś do wypielenia ogródka, no i nie znalazł się żaden chętny. Oni po prostu nie chcą pracować, ot, co!; oraz: Taki był wtedy społeczny stosunek do bezrobocia: uważano je za tragedię, która dotknęła ciebie, osobę indywidualną, tragedię, której ty sam jesteś sprawcą i przyczyną.
Brzmi znajomo?