Polemicznie z polemiką
Zygmunt Zmuda Trzebiatowski*
Gdy o poranku, podróżując SKMką przeczytałem w „Rzeczpospolitej” krótki tekst Wojciecha Szczurka będący zapowiedzią warszawskiej konferencji „Polityka Miejska”, nie spodziewałem się, że okaże się on tak mobilizujący dla mojego kolegi zza miedzy. Radny Marcin Horała zdecydował się na przelanie na papier (monitor?) swoich refleksji i polemik z owym tekstem, choć tekst bazowy dotarł zapewne do zupełnie innych środowisk niż lokalne. I choć tekst nie zawiera w istotnej części tez nowych, a nawet jest podsumowaniem wątków, które Marcin prezentował choćby w kolejnych odsłonach „Dwugłosu”, tudzież na sesjach, to zdecydowałem się napisać tekst polemiczny, nie chcąc tworzyć wrażenia, że go lekceważę, czy uznaję za niewart odpowiedzi. Uważam też, że polemiczny temperament Marcina zawiódł go na manowce, skutkując tekstem, który przez pewną część czytelników został odebrany jako mocno krzywdzący, bo - nie literalnie, ale w czytelny sposób- sugeruje, że społeczeństwo gdyńskie jest w zdecydowanej większości omamione, zmanipulowane, niedoinformowane, bazujące na szczątkowych informacjach z zewnątrz, przyjmowanych bezrefleksyjnie i bez umiejętności własnej oceny sytuacji. Wreszcie, z powodu przekonania, które podzielam z Marcinem, że nadal za mało jest okazji do dyskusji i zderzania poglądów o sprawach naszego miasta, o kondycji demokracji i społeczeństwa Gdyni. Zatem na miarę swoich możliwości i umiejętności, chciałbym i ja się do niej włączyć.
Wątek mediów lokalnych i ich słabości
Marcin zauważa, że nie ma gazet stricte gdyńskich – to fakt. „Expres Gdyński” nie wypełnia niszy, która istnieje. To sytuacja niedobra, choć od razu rodzi się pytanie, czemu ich nie ma? Czemu nie działa zwykłe prawo popytu i podaży? A może właśnie działa? Mamy zatem media trójmiejskie, piszące o Trójmieście i Pomorzu, zatem dające pewną skalę porównawczą i punkt odniesienia. Treści płytkie, niepogłębione, nieszczególnie refleksyjne, ale również niestety, jak to w mediach bywa, raczej dotyczące kwestii kontrowersyjnych (przynajmniej zdaniem dziennikarza) – mało jest chętnych do pisania o codziennej, pozytywnej rzeczywistości, wielu zaś o ewentualnych „wtopach” lub czymś, co dziennikarz za taką uzna. Oczywiście, napisze i - słusznie- o każdym „przecięciu wstęgi” bo to rzeczy w skali średniej wielkości miasta ważne i godne odnotowania, tylko że to event i jednorazowy fajerwerk (i to skromnie opisywany, że przypomnę ostatnie otwarcie stadionu), natomiast o innych tematach pisze się wielokrotnie i w stylistyce sensacji (ot choćby patrząc na media z tego tygodnia – inwestycja Myjni przy Orłowskiej i zarzuty stawiane różnym osobom, biedny los ludzi w budynku komunalnym na Handlowej, kwestia Eko-Doliny, kłopot z projektem rekultywacyjnym w Wiczlinie, kwestia sporu sądowego o teren Parku Rady Europy, gdyńskie przedszkola nieprzyjazne dla wegetarian, opóźnienie prac projektowych skrzyżowania ulic Dworcowej i 10 lutego) - to tylko pierwsze z brzegu tematy notek prasowych z obecnego tygodnia. Obraz rajsko- sielankowy? Inaczej wyobrażałbym sobie Eden i podejrzewam, że większość czytelników również. Marcina frustruje banalny i nijaki wywiad z prezydentem Gdyni o radach dzielnic, a zupełnie nie dziwi banalność i pozostanie na podstawowym poziomie zgłębienia tematu w którejkolwiek z przytoczonych przeze mnie powyżej kwestii poruszanych w mediach. Wiedząc doskonale jak czasem łatwo podać mediom na tacy sensacyjną i populistyczną wypowiedź, woli bulwersować się nijakością wywiadów i to w nich upatrując jednej z przyczyn wyników wyborczych. Czemu negatywne publikacje nie szkodzą wizerunkowi, a neutralne lub pozytywne tak konsekwentnie wspierają, tego się nie dowiedziałem z wywodu. Czy stawiamy tezę, że te pozytywne są przemyślne, wyrafinowane, dopracowane i pogłębione (przez co przekonujące i manipulujące), a te negatywne tak banalne i niedopracowane, że niweczące cały swój potencjalny efekt? Jeśli problemem jest jakość lokalnego dziennikarstwa i „łykanie wywodów jak ciepłe kluski”, to jest to problem generalny… Poza tym każdy wie i to jest tak banalne, że aż szkoda czcionki, że media chętniej piszą o sensacji, porażce, niedociągnięciu i kontrowersji niż o lukrze, sielance i kraju wiecznej szczęśliwości. Marcinie, proponuję zrobienie sobie marcowej prasówki i za miesiąc sprawdzenie liczby i charakteru publikacji o Gdyni.
Jeśli, jak twierdzi Marcin, jedynym newsmakerem pozostaje biuro prasowe urzędu, bo newsów dziennikarze samodzielnie nie wytwarzają, to pozostaje zapytać, co robi opozycja i cóż stoi na przeszkodzie, by stała się dostawcą idei, pomysłów i wątków, które ci niewyrobieni i mający braki w wiedzy dziennikarze chętnie i z wdzięcznością podchwycą? Oczywiście, można raz na jakiś czas walnąć quasi-politologiczną summę, ale choć sporo to jak na wysiłek indywidualny, to jednak żenująco mało jak na środowisko lub sumę środowisk.
Wątek promocji
Tu znów ulubione nadużycie Marcina, czyli budowanie w czytelnikach (wcześniej uznanych za niezdolnych do samodzielnego uzyskiwania informacji i zmuszonych do polegania na przekazie – z czego właśnie stara się korzystać) poczucia, że oto kilkanaście milionów złotych rocznie wydawanych jest na działania de facto promujące wizerunek prezydenta miasta wśród obywateli. I taki tekst można by wybaczyć dziennikarzowi, który „łyknął taką papkę” podaną mu np. w ramach dyskusji budżetowej, którą on bezrefleksyjnie przyswoił, o tyle trudno milczeć, gdy firmuje go radny, który (jestem o tym przekonany) potrafi czytać budżet, zna zasady jego konstruowania i wie doskonale, że pewnego rodzaju wydatki mogą być księgowane wyłącznie jako promocja miasta z uwagi na ustawę o finansach publicznych i dozwolony tryb ich przekazywania. Gdyby środki związane z dotacją dla hali widowiskowo- sportowej czy wspieraniem poszczególnych gdyńskich klubów sportowych, które jako sportowe spółki akcyjne mogą otrzymać środki jedynie w formie zapłaty za świadczenie usług promocyjnych dla miasta, zapisywać w budżecie w dziale „sport” emocje byłyby dużo mniejsze, a cyferki mniej efektowne. O cóż więc chodzi? O zapisy księgowe, o zasadność poszczególnych wydatków, czy o uznanie, że cokolwiek władze samorządowe wspierają i robią, to w jakimś sensie je promuje, niezależnie od zapisu? Jeśli ten ostatni wariant, to po stronie wydatków na promocję należy śmiało dorzucić kolejne kilkaset milionów na inwestycje, czy jeszcze kilkaset na oświatę, czy kulturę. Pewnie też swoistą promocją osoby prezydenta są akcje typu wigilia czy Wielkanoc u Franciszkanów? Można tak uznać, w myśl logiki, że zaprasza prezydent i angażuje się osobiście (inaczej niż w osławione badania profilaktyczne) w służbę dla najbardziej potrzebujących, tylko, jeśli tak, to nagle okazuje się, że to nie środki budżetowe dają tu przewagę nad opozycją, bo to nie dzięki nim taka impreza się odbywa, a dzięki wsparciu dziesiątek, a pewnie i setek osób, drobnych i większych firm i instytucji. Kto broni przedstawicielom naszych biednych, ubogich, jakże symbolicznie dotowanych przez podatnika partii, organizować takie akcje i zakasać rękawy? Na marginesie zapytam: Marcinie, byłeś choć raz na takiej wigilii czy śniadaniu Wielkanocnym, czy też (czego się obawiam) perspektywa opozycjonisty nie pozwala na takie zaangażowanie? Kubki dla maturzystów są z budżetu miasta? O ile dobrze pamiętam, finansowały je wielokrotnie firmy zainteresowane dotarciem do tego segmentu konsumentów..
Organizacje pozarządowe
Tu są chyba najgrubsze przekłamania, choć ktoś może je nazwać uproszczeniami. Potem znów Marcin powie, że polemizuję z tezami, które nie padły i że skoro nie użył jakiegoś słowa, to go nie użył i że przesłanie tekstu nie jest takie, jakie się wydaje czytelnikowi, ponieważ nie padło tam dane słowo, albo ponieważ dany akapit poprzedził innym, nieco asekuracyjnym. No to proponuję zmierzyć się z następującym zdaniem: „Miasto corocznie przeznacza kilkadziesiąt milionów złotych na granty dla organizacji, które to środki są dla nich zazwyczaj jedynym źródłem utrzymania.” Pierwsza połowa zdania prawdziwa – druga trudna do udowodnienia. Mam nadzieję, że Marcin jednak spróbuje, albo przyzna, że wprowadza czytelników w błąd. Co znaczy „zazwyczaj”? Rozumiem, że „z reguły”, „co do zasady” i „na ogół”. Moja wiedza mówi mi zupełnie co innego, ale rozumiem Marcinie, że masz dane, które pozwalają taką tezę stawiać. Moim zdaniem jest dokładnie odwrotnie – dla większości organizacji to ważne środki, pozwalające zrealizować konkretne projekty opisane w czasie, przestrzeni i efektach, absolutnie zaś nie będące źródłem utrzymania (nie finansują etatów, siedzib organizacji czy bieżącej działalności, precyzyjnie wskazują kwoty i rodzaje kosztów wiążących się BEZPOŚREDNIO z realizacją danego projektu). Marcinie, czytałeś choćby kilkanaście wniosków grantowych organizacji pozarządowych wraz z załącznikami dotyczącymi kosztów?
Podajesz przykład stowarzyszenia rowerowego – rozumiem, że abstrakcyjny – choć przypadkiem zupełnie konkretny. Bo akurat istniejące stowarzyszenie „Rowerowa Gdynia” jest aktywnym, bezkompromisowym i zdecydowanym partnerem miasta w dyskusji o komunikacji rowerowej i nie czyni tego w pozycji na klęczkach ani z pozycji petenta, tylko właśnie merytorycznego, niezależnego i bardzo zainteresowanego konkretnymi efektami środowiska. I choć potrafią walić jak w bęben, to są środowiskiem cenionym, bo merytorycznym.
Duże środki przekazywane w szczególności organizacjom pomocowym, związanym z rozwiązywaniem konkretnych problemów (osób niedosłyszących, inwalidów, seniorów, osób z zespołem Marfana) nie są związane z kwestią czołobitności szefów tych organizacji (często osób niełatwych we współpracy, mocno skoncentrowanych na przeżywanych problemach i kłopotach), ale z ich potencjałem realnego rozwiązywania problemów danego środowiska. Jeśli jasno widać, że dane stowarzyszenie robi to sprawnie, skutecznie, docierając do całej grupy docelowej i potrafi z otrzymanych środków rozliczyć się terminowo i zgodnie z prawem, to realizowanie tego typu zadań w ten sposób jest po prostu dobrym interesem dla miasta (zarówno władz jak i wspólnoty mieszkańców), a nie aktem łaski, zapomogą czy dotacją. Jeśli skuteczne wspieranie NGOsów uważasz za zwasalizowanie tych organizacji, to zupełnie nie rozumiesz istoty działania III sektora, choć jesteś w kilku organizacjach pozarządowych, (ale zdaje się, w większości mocno związanych z aktywnością około polityczną).
Wybory
Tu tym razem odgrzewane kotlety, nie pojawiają się żadne nowe wątki, ale wypada i do tych starych krótko się odnieść. Marcin mówi o fikcyjnych kandydatach, sugerując (tak, wiem, nie literalnie, ale logika wywodu nadal ma chyba znaczenie?), że nabiera się wyborców, którzy najwyraźniej nie mają pojęcia, że ów kandydat jest dotychczasowym prezydentem (np. od 12 lat) i jest gotów być nim nadal, że na miejsce kandydata, który zyskał imponujący wynik wchodzi osoba z „nader mizernym” poparciem społecznym (w domyśle: nie do końca uprawniającym do zasiadania). Ja stawiam tezę, że większość wyborców ma wiedzę o tym, kim jest osoba nr 1 na liście i traktują wybory jako okazję do podsumowania i oceny ich pracy (część), albo uznają, że wolą wybierać spośród innych osób na liście (inna część). Nie postawiłbym tezy, że system „rozprowadzania” zwiększa liczbę głosów oddaną na środowisko „Samorządności” – raczej spłaszcza wyniki w obrębie listy, czego doświadczyli kandydaci z okręgu nr 2 cztery lata temu, gdy na liście do rady miasta znalazł się Wojciech Szczurek. Głosów od tego manewru nie przybyło, a wypaczyły się proporcje i poszczególne wyniki indywidualne. Jest oczywiście magia „1”, o czym najlepiej wiedzą radni opozycji, z których wszyscy, poza Łukaszem Cichowskim, z takiej pozycji na liście startowali i weszli do rady. Jak wiele znaczyło miejsce na liście, wiedzą najlepiej oni sami i każdy z uważnych obserwatorów. Tymczasem Marcin swój wywód konkluduje: „Powoduje to, że wielu radnych z Samorządności w zdecydowanie większym stopniu zawdzięcza swój mandat lokalnej partii, która wstawiła ich na listę, dała szyld i lokomotywę ciągnącą wynik – niż tym nielicznym głosującym na nich wyborcom.” Ciekawe, co znaczy wielu.
Można sprawę postawić inaczej: ilu z obecnych radnych opozycji dałoby radę uzyskać dobry wynik, startując z odległych miejsc na listach „Samorządności”? Ja stawiam tezę (nie do udowodnienia, fakt), że niewielu. Dlaczego? Bo mocna, rozpoznawalna w mieście lista to bardzo wiele, ale w obrębie tej listy coś jednak zdecydowało, że to te, a nie inne osoby zyskały lepszy wynik niż inne. Bo, o ile na listach PO i PiS większość kandydatów była zupełnie anonimowa i nieznana mieszkańcom, o tyle ludzie na listach „Samorządności” to osoby znane, rozpoznawalne i kojarzone w lokalnych środowiskach. To nie ludzie, którzy właśnie wpadli na pomysł, żeby gdzieś pokandydować albo wypełnić listę, ale ludzie, których mogliśmy zaprosić na listy, doceniając ich potencjał i indywidualne osiągnięcia. To ludzie, którzy, gdyby (znów poteoretyzuję) kandydowali z list PiS (powiedzmy z 2 miejsca), uzyskaliby wyniki porównywalne z liderami list.
Dopóki nie zrozumiecie istoty sprawy, że rada miasta to nie miejsce na debiut, ale kolejny z kroków w działaniu dla lokalnej społeczności, dopóty przyczyn porażki będziecie szukać w słabych mediach i społeczeństwie, które – jak powiedziałby klasyk – „nie dorosło do demokracji”. Dopóki opozycja będzie radośnie przerzucać kandydatów z okręgu do okręgu, traktując mapę miasta jako plan bitwy, a nie jako obszar małych wspólnot, aktywności i tożsamości, dopóty będą bolesne porażki.
Maja Wagner, Beata Szadziul, Kamil Góral – to młodzi radni, którzy nie dlatego weszli do rady, że ktoś ich tam wciągnął i „podlewarował”, ale dlatego, że są rozpoznawalni w miejscach swojego zamieszkania, mają za sobą kilka lat ciężkiej pracy dla swojego otoczenia, pracowali w tych, tak niedocenianych przez Ciebie jako partnerach w szczerym dialogu z miastem, organizacjach pozarządowych, pracowali w radach dzielnic (tych podobno blokowanych i niemających możliwości istotnego działania). I zrobiliby świetne wyniki na innych listach wyborczych (nie wybrali innych, to mnie nie dziwi), co przeczy Twojej tezie, że radni „Samorządności” nie mają własnej podmiotowości, która zależy od jednego słowa prezydenta, który skinieniem głowy może zakończyć ich karierę polityczną.
Polityka, czyli istota nieporozumienia
W akapicie, który zatytułowany został „Żelazna dyscyplina partyjna” mamy esencję czegoś, co psycholodzy nazwaliby mechanizmem projekcji, czyli przeniesienia pewnych odczuć, spostrzeżeń, wyobrażeń, odczuć na inne osoby lub środowiska. Marcin, żyjąc od lat w świecie partii politycznych i od dziecięctwa niemalże przesiąkając pewnym myśleniem, nie może (mimo wielkiego potencjału intelektualnego) uwolnić się od pewnych schematów, a inne tezy z kolei z lubością powtarza lub przeinacza, licząc, że jak kropla drąży skałę, tak i nieprawda może zostać uznana za oczywistość po powtórzeniu jej niczym zaklęcie odpowiednią liczbę razy. Tak jest choćby z mówieniem o naszym środowisku jako o partii (nawet w akapicie o tym piszącym musi znaleźć się takowy epitet) – tą kwestię wypada już po prostu zmilczeć. Czytamy o zakazie składania interpelacji (czyli o mechanizmie, który pewnie w odniesieniu do tego, czy tamtego w partiach funkcjonuje) – pozostaje mi zachęcić czytelników, by zapytali dowolnego radnego Samorządności, czy dostał taki zakaz, lub ktoś mu go przekazał jako tradycję pokoleniową środowiska. Ja mogę powiedzieć tylko tyle: gdy potrzebuję informacji, jako doświadczony radny wiem, gdzie trzeba ją uzyskać – i uzyskuję. We wszystkich istotnych dla mnie i dla moich wyborców sprawach mam bieżące informacje i żadnych kłopotów z uzyskaniem maksymalnie drobiazgowego poziomu szczegółowości. I nie muszę czekać 14 dni, na które może czekać autor interpelacji. Są tematy, przy których taki termin to wieczność. Natomiast w sytuacjach, gdy młody radny ma niewielką wiedzę na taki temat, chciałby uzyskać nieco informacji, albo gdy prowadzi się wewnętrzny partyjny ranking, kto złożył najwięcej interpelacji (co w języku partyjnym jest zapewne jakimś parametrem aktywności), pewnie jest to narzędzie przydatne. Żadnej sprawy się w ten sposób nie załatwia (przypomnę, że sensem interpelacji jest prośba o udzielenie informacji), ale można się poczuć lepiej i mieć podkładkę, jakby co. Składanie interpelacji i dostawanie odpowiedzi większość radnych Samorządności uznaje jako działanie pozorne, albo mniej efektywne od zadania publicznie pytania na forum klubu radnych.
Gdy czytałem o radnych opozycji „silniejszych siłą popierających ich wyborców”, to przyznaję, dostałem ataku śmiechu. Szanuję Marcina, że w toku dyskusji nigdy nie używał argumentów narażających go na śmieszność, ale teraz się mocno zagalopował. Jak przypomnę sobie pierwszą sesję obecnej kadencji i ten gejzer energii i siły w ławach zdziesiątkowanej opozycji, to zaiste – siła to wielka. To siła, którą noszą w sobie ci, którym udało się uniknąć rzezi. I z tego poczucia rzeczywiście może rodzić się pokusa: „mogę robić co chcę, bo środowiska tak naprawdę wokół mnie nie ma i sam staję się logiem” – tylko czy ta pozorna wszechmocność daje realne możliwości? Samozaparcie, ciężka praca i bardzo ofensywna kampania wyborcza Łukasza Cichowskiego z trudem wystarczyły na wyprzedzenie „1” na jego liście, która za motto swej kampanii przyjęła maksymę „wystarczy być” – a to znaczy, że siła miejsca na liście opozycyjnej, przy tak makabrycznie anonimowej reszcie osób ją tworzących, była bardzo, bardzo ale bardzo silna, a w mojej ocenie - w co najmniej dwóch przypadkach – kluczowa.
Odnośnie czegoś, co Marcin uczenie nazwał „anihilacją” opozycji, to znów jest to przenoszenie partyjnych przyzwyczajeń, w których udział oznacza „zasiadanie” i w świetle których kwestia która ekipa ilu dostanie „Wicków” i szefów komisji, jest sprawą kluczową. Tu nie jest. Radny nie jest ograniczony w swoich działaniach, niezależnie od funkcji, komisje nie są organami, wreszcie – reprezentacja opozycji jest obecnie (wolą wyborców, a nie tej rozbisurmanionej Samorządności) na tyle szczątkowa, że raczej powinna zostać ogrodzona, otoczona opieką i dokarmiana, by nam nie wyginęła, niż rozparcelowywana po prezydiach. Argument z perspektywy czysto personalnej rozumiem – lepiej było być szefem komisji niż nie być, ale dorabianie do niego ideologii uważam za niepotrzebne. Jako radny mający dłuższe doświadczenie w samorządzie zachęcam do analizy składu prezydium Rady Miasta (i jej komisji) w latach 1998-2002 i 2002-2006, a po zagłębieniu się w temat zastanowienie się, czy to nie czas 2006-2010 był wyjątkiem w dziejach.
Podsumowując, chciałbym po pierwsze docenić głos Marcina w dyskusji o naszym mieście i o kondycji demokracji i działaniu lub nie pewnych mechanizmów aktywności obywatelskiej. To ważne, by o tym rozmawiać i się spierać, nawet jeśli na uruchamianie takiej dyskusji przez większość mediów lokalnych nie można liczyć. Jak widać, może nie trzeba oczekiwać tego, ale inicjować i jak widać, można doczekać się głosu polemicznego.
Po drugie, cieszy mnie, że gdyńskie doświadczenie samorządowe przyciąga i ciekawi innych. W tych kategoriach traktuję zarówno tekst Wojciecha Szczurka na łamach „Rzeczpospolitej”, jak i zaproszenie do udziału w konferencji „Polityka miejska”. Za nieprzypadkowe uznaję, że inicjuje ją Czesław Bielecki, współtworzący kiedyś z Franciszką Cegielską Ruch 100 i dobrze znający gdyńskie realia, nie muszący opierać się na powierzchownych relacjach medialnych, a że jednym z gości jest Rafał Dutkiewicz – kolejny z dobrych, apolitycznych gospodarzy lokalnej społeczności.
Po trzecie, pewne zjawiska w skali ogólnopolskiej wyglądają podobnie. Stosunek do partii politycznych i potrzeba dystansu do wielkiej polityki, stosunek do samorządu i idei samorządności lokalnej, przyzwoita ale nadal wymagająca dużego rozwoju kondycja trzeciego sektora, zdecydowanie zbyt duża bierność obywateli, jeśli chodzi o zaangażowanie w sprawy swojego otoczenia, zdecydowane fory dla obecnych włodarzy wynikające z pełnionej funkcji, rozpoznawalności czy promocji wizerunku, wreszcie ogólna kondycja mediów, w szczególności lokalnych. Skoro jest pewne podobieństwo, jeśli chodzi o otoczenie, a rezultaty wyborcze są zupełnie inne w różnych miejscach kraju, to przyczyn tych różnic trzeba szukać w innych czynnikach – choćby w jakości rządzenia. I to, że w przypadku również takiego miasta jak Gdynia zdarzają się kwestie, które działają słabiej i frustrują (vide przywołane skrzyżowanie Chylońska- Północna i wiele innych), to nie znaczy, że całościowa ocena w związku z powyższym musi być od razu negatywna. Marcina dziwi, że wyniki wyborów w komisji wyborczej sąsiadującej z tym skrzyżowaniem nie odbiegają od średniej gdyńskiej – a mnie nie dziwią, bo pokazują rzecz oczywistą: że ludziom „drzewa nie zasłaniają lasu” i że, niezależnie od spraw niezałatwionych, potrafią dostrzec te załatwione i uchwycić proporcję między skalą jednych i drugich.
Po czwarte, o postrzeganiu pewnych środowisk, celów i skuteczności ich działań, współdecyduje również towarzysząca im narracja: czytelna dla wyborców opowieść, z której jasno wynika, o co chodzi. Ta narracja w Gdyni nie tylko jest czytelna, atrakcyjna i nadal świeża, zyskując kolejne rzesze zwolenników, ale przede wszystkim nie jest zderzana z żadną inną. Konia z rzędem temu, kto potrafiłby przywołać opowieść, którą próbowały przekazać gdynianom partie polityczne: ani to opowieść o osobach, ani o wartościach, ani o celach ani nawet o emocjach. To nikogo nie pociąga i nikogo nie ciekawi i żadnych zwolenników nie przysparza – pozostaje tylko liczyć na żelazny elektorat partyjny, który także w wyborach samorządowych uznaje, że spór gigantów toczony na forum krajowym zobowiązuje do dyscypliny na poziomie lokalnym. Jak doświadczyła tego przede wszystkim gdyńska Platforma Obywatelska, to mechanizm niepewny i niewystarczający.
*Zygmunt Zmuda Trzebiatowski jest radnym okręgu 2. (Cisowa, Pustki Cisowskie-Demptowo, Chylonia). Reprezentuje Samorządność.