Ile brakowało mi wtedy do osiągnięcia pełnego statusu wróżki? Trochę. W tym roku, nie wszystko w wejherowskim Amfiteatrze grało tak, jak życzyliby sobie tego organizatorzy i publiczność – z czego „grało” to chyba najbardziej trafne tu określenie, o czym, drogi czytelniku, przekonasz się w miarę dalszej lektury. Pomimo tego niezbyt optymistycznego wstępu, nie wolno oczywiście zapomnieć o tym, że tegoroczny OARF okazał się być imprezą jak najbardziej udaną – z masą dobrej muzyki, genialnym klimatem i wielkim tłumem pozytywnych ludzi.
Wraz z towarzyszącym mi fotografem dotarliśmy na miejsce dosłownie na ostatnią chwilę – jeśli nie zna się Wejherowa, to można bardzo łatwo się w tym mieście zgubić. Nie pomaga też fakt, że park miejski, w którym mieści się wyżej wspomniany Amfiteatr, znajduje się stosunkowo daleko od centrum… Na szczęście, celną wskazówką okazały się być grupki starszych i młodszych festiwalowiczów, łatwych do rozpoznania po skórzanych kurtkach, butach typu glany oraz koszulkach ulubionych kapel – wszyscy zmierzający w jednym, konkretnym kierunku.
Foto: Paweł Schulz
Na początek kilka słów na powitanie od organizatorów. Przez scenę przewinęło się kilka postaci, ale na szczególną uwagę zasłużył sobie jednak pan Mirosław Odyniecki – chyba najstarszy i równocześnie najbardziej elegancki rock'n'rollowiec, jakiego dane mi było kiedykolwiek w życiu oglądać. Jeśli za kilkadziesiąt lat będę nadal potrafił mówić o muzyce z taką samą pasją i zaangażowaniem co on, to świat będzie dla mnie zapewne bardzo pięknym miejscem.
Jako pierwszy zagrał wejherowski Stone Creek, formacja znana mi skądinąd z majowego Tribute To Seattle w klubie Ucho. Z grunge’owym materiałem chłopaki poradzili sobie bardzo dobrze, ale nie miałem jeszcze okazji usłyszeć na żywo ich własnego repertuaru. Ze sceny płynęła solidna dawka ostrego, bardzo energetycznego rocka. Ciekawe aranżacje utworów („Piaśnica” - majstersztyk), melodyjność i klimat zbratane z ciężką gitarową szarpaniną, wszystko to podane z jakby lekko art-rockowym feelingiem. Równocześnie słychać było sporo „brudu”, tak charakterystycznego dla ogółu brzmienia muzyki ze stanu Waszyngton. Całości dopełnił przesympatyczny i zblazowany wokalista – facet będący tak samo charyzmatycznym frontmanem jak i zdolnym gardłowym.
Ucho Gdynia Gazeta Świętojańska
Stone Creek – OARF 2010. Jeśli masz kłopoty z „odpaleniem” filmu, wejdź tutaj
Następny był czyżewski Microtown, zespół, który już od pierwszych dźwięków wywołał u mnie skojarzenia z Myslovitz, może trochę z Robertem Gawlińskim… To niestety jedyna ciekawa rzecz jaką można napisać o tej kapeli. Z głośników wiało nudą, było bezpłciowo, monotonnie i usypiająco. Kontakt z publicznością ograniczył się tylko do zapowiadania kolejnych utworów. Ogólne wrażenia – bardzo mierne.
Ucho Gdynia Gazeta Świętojańska
Microtown – OARF 2010. Jeśli masz kłopoty z „odpaleniem” filmu, wejdź tutaj
Śmiało można chyba stwierdzić, że defLower okazał się być negatywem poprzedniego składu – było szybko, ciężko, agresywnie i cholernie głośno. Kiedy tylko panowie zainstalowali się na scenie, zauważyłem w tłumie sporo zdziwionych min pod tytułem „co oni tutaj robią?” – większość członków zespołu, a już szczególnie wokalista, wyglądała tak, jakby odrobinę za mocno wzorowała swój image na Limp Bizkit, albo innym nu-metalowym projekcie... Wszelkie wątpliwości wytrwały jednak kilka, góra kilkanaście sekund, zanim zostały najzwyczajniej w świecie wprasowane w ziemię – potworny młyn rozpętał się pod sceną już na początku pierwszego utworu i trwał tak do samego końca setu. Mięsiste, potężne riffy, z lekka rapcore’owy klimat, teksty ryczane głosem pełnym wściekłości i nienawiści… Tytuł najcięższego, a także chyba i najciekawszego zespołu festiwalu (nie-będącego-headlinerem) musi chyba powędrować właśnie do słupszczan. Bardzo zacne granie.
Ucho Gdynia Gazeta Świętojańska
defLower – OARF 2010. Jeśli masz kłopoty z „odpaleniem” filmu, wejdź tutaj
Vallium przyjechało do Wejherowa z przeciwnego krańca Polski – aż z Krakowa. Twórczość formacji opiera się na bardzo świeżym i nowoczesnym rockowym brzmieniu, z plastycznym wokalem o ciekawej, nietypowej barwie, pozytywnie wyróżniała się też znakomita sekcja rytmiczna – wyrazisty bas i mocno zaakcentowane bębny. Panowie na pewno nie stworzyli niczego nowego, niespotykanego, czego do tej pory nie było na polskiej scenie muzycznej. Zagrali jednak z energią i szczerością, które szybko udzieliły się zgromadzonym, więc kapela miała bardzo przyzwoite przyjęcie.
Oficjalna strona zespołu Vallium
Ucho Gdynia Gazeta Świętojańska
Vallium – OARF 2010. Jeśli masz kłopoty z „odpaleniem” filmu, wejdź tutaj
Kolejny skład, ponownie lokalny, to już weterani – nie należy się więc dziwić, że Fosfor zaprezentował się naprawdę godnie. Ciężkie, ziarniste, czerpiące garściami z doom i stoner metalu granie, przyozdobione fantastyczną oprawą świateł – zrobiło się już wtedy na tyle ciemno, że technicy mogli się popisać tym i owym. Frontman przypominał mi trochę Jonathana Davisa z Korn, może przez te dredy, może przez barwę głosu – podobnie rasową i drapieżną. W kilku utworach zespołowi partnerował saksofonista – pomysł bardzo oryginalny, ale i całkiem zgrabny w odsłuchu. Na bis panowie wykonali utwór „Shout 2000” pierwotnie autorstwa Tears For Fears, ale wśród metalowców spopularyzowany przez Disturbed. Bardzo ładny akcent na zakończenie znakomitego gigu.
Ucho Gdynia Gazeta Świętojańska
Fosfor – OARF 2010. Jeśli masz kłopoty z „odpaleniem” filmu, wejdź tutaj
Na tegorocznym OARFie chyba pierwszy raz w jego historii miała wystąpić kapela zza granicy – Wolfshade z Białorusi. Niestety, wszyscy członkowie zespołu zostali z niewiadomych przyczyn zatrzymani na polskiej granicy i nie dotarli na festiwal. Wielka szkoda – ominęła nas naprawdę solidna porcja znakomitego, bardzo klasycznego heavy metalu.
Wybór formacji Hunter jako headlinera imprezy okazał się być trafieniem w dychę – mrowie osób przyjechało do Wejherowa tylko i wyłącznie po to, żeby zobaczyć na scenie swoją ulubioną załogę ze Szczytna. Dodatkowo, zespół był jeszcze w trakcie świętowania XXV-lecia istnienia, więc cały koncert miał charakter jubileuszowy – panowie przeslalomowali się przez całą dyskografię. Na perkusji gościnnie udzielał się Grzegorz Sławiński, będący do spółki z Drakiem pierwotnym założycielem kapeli.
Zaczęło się mocno, od „Fantasmagorii”. Utwory z „Medeis” w ogóle raczej dominowały w repertuarze tamtego wieczoru – usłyszeliśmy jeszcze „So…”, „Siedem”, „Grabasz…”, nieśmiertelne „Kiedy Umieram”, „Greed” i fantastyczną, dłuższą wersję „Fallen”. Z innych albumów pojawiły się między innymi „Strasznik” – brzmiący inaczej bez Jelonka, bardziej surowo – a także „Pomiędzy Niebem a Piekłem” oraz „Białoczerw”. Te dwa ostatnie w bardzo nietypowej, bo całkowicie akustycznej, aranżacji…
Ucho Gdynia Gazeta Świętojańska
Hunter – OARF 2010. Jeśli masz kłopoty z „odpaleniem” filmu, wejdź tutaj
Takie, a nie inne wykonanie wiązało się ze sporymi problemami technicznymi, jakie napotkały muzyków. Najpierw zdechł bas, a kiedy został on przywrócony do stanu jako-takiej używalności, niemalże jedna po drugiej padły obydwie gitary. Akustyki, które awaryjnie dostarczono na scenę, również odmawiały posłuszeństwa… Zanim naprawiono usterkę minęło sporo czasu, a na twarzach członków zespołu malowały się niezbyt szczęśliwe miny. Występ uratowała publika, która z olbrzymią wyrozumiałością przyjęła zaistniały problem i razem z Drakiem zaśpiewała chórem dwa wyżej wspomniane numery. Wszystko po tym na szczęście wróciło do normy i zespół mógł kontynuować koncert – echem kłopotów z instrumentami był jeszcze tylko brak "T.E.L.I..." w setliście, ale na koniec otrzymaliśmy za to przepiękną niespodziankę – rewelacyjny cover „Enter Sandman” Metalliki. Pomimo poważnej awarii sprzętu, Hunter wypadł naprawdę świetnie i w pewnym momencie stworzył wspaniałą, prawie, że rodzinną atmosferę wśród widowni – rzecz wcale nie tak często spotykana na koncertach.
Oficjalna strona zespołu Hunter
Podobnie jak i w zeszłym roku, tak i teraz nie zabrakło rzucania festiwalowymi smyczami i koszulkami (tym razem w różnych rozmiarach) w publiczność. Także i ochrona była znowu bardzo stanowcza w stosunku do wszystkich zbyt entuzjastycznie bawiących się osób. Momentami nawet za bardzo – bezpieczeństwo bezpieczeństwem, porządek musi być, ale to w końcu rock’n’roll…
Na koniec pozwolę sobie jeszcze na krótki, osobisty wątek, ale powiązany rzecz jasna z festiwalem. Chciałbym podziękować Pawłowi za to, że tak wytrwale biegał z aparatem fotograficznym, pomimo zmęczenia i choroby. Oli, za obfitą w przekleństwa jazdę samochodem po mieście i bezpieczny transport do domu. A mojej Marcie, że znowu była ze mną.
więcej zdjęć w galerii Open Air Rock Festiwal Wejherowo, Foto: Paweł Schulz
Foto: Paweł Schulz
VII Open Air Rock Festiwal Wejherowo: Stone Creek, Microtown, defLower, Vallium, Fosfor, Hunter, Amfiteatr, Wejherowo 11 września 2010