… była muzyka. Muzyka czerpiąca garściami z całego dorobku Seattle Sound, ostra i energetyczna… Której to próbkę, każdy zainteresowany może już w końcu nabyć nagraną na błyszczącą płytę CD. Chłopakom z Madseed udało się w końcu zarejestrować i wydać grany już od dobrych kilku lat materiał. „Life Tastes Bad” – bo taki tytuł nosi EPka zespołu – można już zakupić w klubie ROCKZ. Właśnie tam, 6 sierpnia, w godzinach wieczornych, miał także miejsce koncert promujący krążek. Nie przesadzę chyba, jeśli napiszę, że tamten dzień zapisał się w historii kapeli wielkimi literami.
Lokal, choć przyciasny, pomieścił całkiem pokaźną grupkę ludzi, na oko jakieś pięćdziesiąt dusz. Kilka minut po 20.00, główny gardłowy zespołu w osobie charyzmatycznego Rudego, przywitał zgromadzonych wspominkami z ostatniego Woodstocku – temat ten, w przerwach między poszczególnymi utworami, przewijał się zresztą przez cały wieczór. Chwilę potem zabrzmiał już porywający wstęp do pełnego werwy „My Demons”. Jeśli ktokolwiek z obecnych zastanawiał się jeszcze nad zakupem pierwszego dziecka zespołu Madseed, jego wątpliwości zostały w tamtym momencie rozwiane. Ostatecznie i definitywnie. Autorski materiał ex-Lost Dogsów jest bardzo dobrze przemyślany i różnorodny. Mamy cięższe, wolniejsze, bardziej dobitne utwory, jak chociażby „Mother” i „Bad Taste”, takie „Reborn” ze świetnym, przebojowym riffem, poważniejsze „Cold Wide World”, mocny i rozbujany „Yellow Bus”… Każdy znajdzie na krążku coś dla siebie. Dużo energii, zadziorności, solidnego rockowego uderzenia – to recepta na znakomity płytowy debiut.
Na osobny akapit zasługuje zapowiadana jeszcze przed koncertem „niespodzianka” – skrzypaczka Joanna (bądź też „Dżoena”). Jej wzruszająca gra pięknie ubarwiła kilka wybranych utworów, nadała im jakby bardziej majestatycznego charakteru. Rudy zapowiedział też, że skrzypce będą miały swój udział przy okazji następnej wizyty zespołu w studiu.
Oprócz setu z EPki chłopaki z Madseed zagrali także kilka sztandarowych już dla nich coverów – usłyszeliśmy między innymi „Porch” Pearl Jamu, „Dead & Bloated” Stone Temple Pilots (wdzięcznie przetłumaczone na „martwy i rozepchany”) oraz nieśmiertelne „Rockin' In the Free World” Neila Younga. Wykonanie tego ostatniego było bardzo szczególne – na scenie zaroiło się od gości. Każdy, kto choć trochę orientuje się co się dzieje na trójmiejskiej scenie muzycznej rozpoznał twarze z takich zespołów jak Stone Crow, Clockwise czy Stone Creek… Ba, w rolę wioślarza wcielił się nawet przez chwilę sam Goliath – olbrzymi facet, ksywka w pełni zasłużona – czyli redaktor naczelny portalu ROCKZ.
Nie obyło się bez wpadek, choć drobnych. Raz czy dwa panowie musieli zacząć dany utwór od początku, co jednak nie raziło zbyt mocno – patrząc na uśmiechnięte i zmęczone (zwłaszcza później) twarze muzyków nabierało się do nich olbrzymiej sympatii. Jak na tak mały klub, nagłośnienie było tego wieczoru całkiem przyzwoite. Jedyną zgryzotą było chyba tylko to, że w pewnym momencie w lokalu zrobiło się tak ciepło i duszno, że nie trzeba było się za wiele ruszać żeby co kilka minut wycierać mokrą od potu twarz.
Jak by tu zatem podsumować? Chłopaki nie schodzą poniżej pewnego poziomu, a jeśli będą dalej podążać w obranym przez siebie kierunku, mogą poważnie namieszać nie tylko w Trójmieście. Koncert, choć mocno garażowy, był bardzo zacny, podobnie przedstawia się sama EPka. Czekamy zatem na pełnoprawnego długograja pod szyldem Madseed, oby jak najszybciej. Keep on rockin’