Bycie klownem to za mało
Katarzyna Wysocka
Fernand Léger poprosił Henry’ego Millera, aby ten stworzył opowiadanie nawiązujące do wystawy rysunków, jaką mistrz kubizmu poświęcił klownom i cyrkowi. W 1948 opublikowano „Uśmiech u stóp drabiny”, opowiadanie, na podstawie którego Marek Brand napisał scenariusz do monodramu „U stóp drabiny”. Scenarzysta i reżyser w jednej osobie stworzył opowieść o artyście i jego zmaganiach z przeznaczeniem na scenie i w życiu, podkreślając samotność twórcy, uwikłanego jednocześnie osobistymi potrzebami kreacji i docenienia.
Spektakl Teatru Miniatura powstał w ramach Sceny Inicjatyw Aktorskich, która stwarza aktorom tego teatru szansę na ujawnienia w repertuarze innym niż tylko dla młodego odbiorcy. Taką możliwość w tym roku otrzymał Jacek Majok. Zagrał rolę cyrkowego klowna Augusta, dla którego praca stała się rodzajem misji, a dzięki niej ludzie mieli osiągnąć stan filozoficznego szczęścia, pewnego rodzaju oczyszczenia. Klown przez zamierzoną konwencję żartu, jaki przekazywał na scenie, próbował nadać swojemu występowi „nad ramy”, co wynikało jedocześnie z ogromnej życzliwości do samych odbiorców, jak również z potrzeby kreowania wyobraźni ludzi. Jak to bywa w życiu – nadmierne oczekiwania spotkały się z gorzką porażką. August postanawia zakończyć karierę i zająć się sprzątaniem. Kiedy przypadkowo nadarza się okazja ponownego występu, August nie otrzymuje zgody od dyrektora cyrku, udawadniającego niezdolność bohatera do kontaktów z publicznością. Poziom frustracji klowna osiąga różne momenty, choć nic nie jest w stanie uchronić go przed „schizofrenią” artystyczną. Gra dla siebie, do lustra, do wyimaginowanej widowni, serwując sobie aplauz i „wieczną miłość”. Widzowi coraz trudniej oddzielić bohatera od jego chorobliwych potrzeb scenicznego istnienia oraz docenienia.
Tekst Millera można analizować pod kątem metafizyki i wartości ponadczasowych. To może być wewnętrzna podróż jak spowiedź, jako próba odpowiedzi na pytanie o sens tworzenia, próba dotknięcia fenomenu, jaki nas definiuje jako gatunek. Tym fenomenem jest kreatywność. Nie wybrzmiało to jednak na scenie, Jacek Majok był co najwyżej głosicielem prawd osobistych, nie uniwersalnych. Zabrakło szerszej perspektywy oglądu, zabrakło głębi. Słowa odbijały się od widzów, przede wszystkim dlatego, że wyczuwało się nadobność wobec litery tekstu (zarówno Millera, jak i Branda), podążanie za nim bez ochoty na przemianę sceniczną. Scenografia według Anny Molgi stała się ilustracją tekstu, choć do ukazania bólu przekraczania samego siebie, była zbyt rozbudowana, zbyt nachalna, oczywista, bo „kłaniała się” widzowi, nie artyście, „w pół-objawionemu bogu”. Sama w sobie podobała mi się jednak, przede wszystkim dlatego, że była przemyślana i funkcjonalna.
Jacek Majok wydaje się być dojrzałym artystą o określonych potrzebach intelektualnych i widzeniu teatru. Szkoda, że nie odważył się na pokazanie wirtuozerii scenicznej właśnie przy tej inscenizacji, mogącej stać się jego twórczym credo. I ta cisza w spektaklu – trzeszczy mi do dzisiaj.
U stóp drabiny, na podstawie opowiadania H. Millera „Uśmiech u stóp drabiny”, tłumaczenie: Zygmunt Łanowski, scenariusz i reżyseria: Marek Brand, scenografia: Anna Molga, wykonanie: Jacek Majok. Premiera 9.05.2015, czas trwania 55 min.