O ukochana siostro ma, Emfazo!
Katarzyna Gajewska
Nie będę ukrywać, „Antygona” Sofoklesa jest dla mnie utworem ważnym. Przypomina mi dawne czasy, początki dojrzałej fascynacji literaturą i teatrem. Pamiętam „Antygonę” wystawioną w 1999 roku w Teatrze Miejskim w Gdyni, ze wspaniałą Beatą Buczek-Żarnecką w tytułowej roli. Pamiętam pierwszą rozmowę sióstr, wypowiadaną spokojnie, mądrze, z namysłem. „Antygona” była dla mnie prostą historią, która skupiała się na ważnych kwestiach. Może to błąd, że porównuję amatorskie przedstawienie z teatrem profesjonalnym, jednak Karol Prochacki zabrał się za wielokrotnie wystawianą klasykę i takie porównania są nieuchronne.
„Antygona” pokazana na Festiwalu SzekspirOFF została odarta z prostoty i subtelności. Usunięto z niej wszystko, co w teatrze teatralne: scenografię, kostium, muzykę, operowanie światłem. Podczas spotkania z artystami, które odbyło się tuż po spektaklu, reżyser przyznał, że celem tego zabiegu było wydobycie z tekstu Sofoklesa tego, co tam naprawdę jest, czyli znalezienie prawdy o człowieku. Dlatego środki wyrazu zostały zminimalizowane, aktorzy skupili się na danych im w tekście informacjach o bohaterach i na tej podstawie mieli budować postać. Każdy aktor był jednocześnie reżyserem swojej własnej roli. Zlikwidowane zostały kostiumy i wszystko, co mogłoby im przeszkadzać: rekwizyty, scenografia. Najwyraźniej, obok wyżej wymienionych teatralnych narzędzi, twórcy postanowili zabrać także ciszę, pauzę, zawieszenie, niedopowiedzenie, wątpliwość, półtony. Wszystkie kwestie bohaterów wypowiadane są z najwyższą emfazą, każde, nawet najmniej ważne zdanie wypowiadane jest w możliwie najbardziej dramatyczny sposób, niemal wykrzyczane. Nie ma stopniowego budowania napięcia, jest wielkie wyładowanie elektryczne, od początku do końca. Antygona, Ismena i Kreon wiją się w bólach po podłodze, tarzają się, krzyczą. Oglądając pierwszą scenę zupełnie nie mogłam zrozumieć: o co kłócą się te dwie wariatki?! O co się tak szarpią? Antygona trochę uspokaja się w środkowej scenie, jednak chyba tylko po to, by wybuchnąć na samym końcu. Kreon ubrany, tak jak wszyscy aktorzy, całkowicie na czarno, w lakierkach i z wielką srebrną klamrą przy pasku, wygląda po prostu śmiesznie. Gdybym nie znała tekstu, nigdy bym nie pomyślała, że jest królem, władcą. Został przedstawiony jako wyrośnięte dziecko z zarostem, które ma zachcianki i wydaje rozkazy, bo tak mu się podoba. Kiedy uświadamia sobie, że doprowadził do samobójstwa syna i żonę, zmienia się w dziecko rozhisteryzowane, jakby z powodu zepsutej zabawki i zaczyna tarzać się po podłodze. Jednak robi to w takim miejscu, że część widowni go nie widzi.
Foto. K. Gajewska
Aktorzy nie panują nad swoimi ciałami, nie wiedzą gdzie i jak stoją. Antygona zakuta w kajdanki stoi nieruchomo jak kołek, w taki sposób, że część widowni w ogóle nie widzi jej twarzy. Jej ciało nic nie wyraża. Powtarzane są ciągle te same pozy, te same gesty, szarpanie za te same części ciała. Aktor odgrywający chór tebańskich starców (Prochacki) co rusz wstaje, siada, wstaje, siada i tak w kółko. Nie ma tutaj żadnego przemyślanego ruchu scenicznego, tak jakby nie miało znaczenia, gdzie i jak stoi aktor, w której części sceny, czy go widać. Za to co chwilę ktoś się trzęsie, płacze, wije po podłodze w niewyobrażalnych spazmach. Jedynie Haimon zagrany został z pewną delikatnością, dawkuje emocje, stara się ze zrozumieniem wypowiadać swój tekst.
Brakuje zespołowego grania, każdy z aktorów osobno deklamuje swoją partię tekstu, nie słuchając siebie nawzajem. Nie dowiedziałam się, dlaczego Antygona chciała pogrzebać Polinika, tym bardziej nie rozumiem, dlaczego Ismena najpierw nie chce pomóc siostrze, a potem wpada w histerię, bo ta nie pozwala jej współdzielić winy i umrzeć razem z nią. Treść przepada w nadmiarze emocji.
Foto. K. Gajewska
Po przedstawieniu twórcy bardzo bronili swojego dzieła. Być może rzeczywiście wszystko to, czego świadkami byli widzowie, było zamierzone. Aktorzy przez 6 tygodni ćwiczyli swe role, stosując różne techniki, odwoływali się do własnych doświadczeń, przeżyć, wyobraźni. Joanna Szkudlarek, odtwórczyni Ismeny, powiedziała wręcz, że bała się, gdzie ją ta wyobraźnia może doprowadzić. Być może aktorzy byli świadomi, że zbliżają się do granicy, że emocje, którymi się bawią, są emocjami skrajnymi. Być może ta przesada w geście aktorskim miała czemuś służyć. Mnie nie przekonuje jednak taka współczesna „Antygona”, która musi być do bólu wyraźna i głośna, bo tylko tak może się przebić i poruszyć.
Odarcie z teatralnych środków wyrazu nie zostało poprowadzone konsekwentnie. Pojawiają się kajdanki, w które jest zakuwana dwa razy Antygona. Dwa razy zupełnie gaśnie światło, a ostatni monolog Antygony mówiony jest w kompletnych ciemnościach. Według reżysera ciemność została wprowadzona po to, by widz mógł zostać z samym tylko słowem, by mógł poczuć się jak bohaterka. Oba pomysły nie były obliczone na efekt sceniczny, na budowanie nastroju, ale miały służyć aktorom. Moim zdaniem zupełnie niepotrzebnie, być może niezbędne to było podczas prób, dla lepszego „wczucia się” aktorów, jednak podczas spektaklu wydawały się być właśnie tym, czego autor chciał uniknąć – czyli elementem, który przeszkadza. Przez to całość sprawia wrażenie bardziej psychologicznej dramy, niż teatru, gdzie liczą się aktorzy i ich potrzeby, a nie widz.
Foto. K. Gajewska
Reżyser przyznał, że mocno zagłębił się w lekturę Sofoklesa i w pewnym momencie dotarło do niego, jakie to jest makabryczne i intensywne dzieło. Te słowa najlepiej opisują to, jaka jest ta „Antygona”w reżyserii Karola Prochackiego. Oczywiście, ktoś mógłby powiedzieć: przecież to nie są profesjonalni aktorzy. Widziałam jednak niedawno „Balladynę” graną przez studentów w Centrum Kultury w Gdyni. Historia równie tragiczna, a jednak opowiedziana lekko, bez ciężaru. Bez emfazy.
Antygona, Teatr w Oknie, SzekspirOFF, reżyseria: Karol Prochacki. Premiera 1.06.2012
Więcej o teatrze w na stronie www.pomorzekultury.pl