Niepokoje prowincjonalnego teatromana: o (nie)potrzebie krytyki cz.1
Stan wojny w relacji krytyk - artysta to jedyny słuszny stan
Antoni Słonimski
Od poniedziałkowej recenzji w „New Yorkerze” zależą losy każdego tytułu na Broadwayu. Szczury filmoteki, francuscy krytycy filmowi z „Cahiers du Cinema” tak nie mogli oglądać "kina papy", że sami zabrali się za robienie filmów, a francuska "nowa fala" stała się kamieniem milowym w historii sztuki filmowej. Recenzje teatralne Antoniego Słonimskiego przetrwały same spektakle, a choćby w XXI już wieku Krzysztof Mieszkowski stworzył najlepszy teatr w Polsce, a Maciej Nowak dał szansę całemu pokoleniu reżyserów, bez których polski teatr byłby inny, czyli uboższy. Przykładów jest więcej, ale pytanie jedno: czy potrzebna nam jest krytyka teatralna, i szerzej, artystyczna ? Jaką rolę spełniają w społeczności lokalnej dziennikarze, piszący o teatrze, recenzenci, czy wreszcie krytycy, jeśli w ogóle są ? Czy są potrzebni? Żeby odpowiedzieć na te pytania, spróbuję najpierw scharakteryzować lokalne, niekoniecznie pomorskie, zwyczaje.
Transakcjonizm i klientelizm
W niewłaściwie wykształconej relacji piszący o teatrze – teatr* wszystko jest transakcją. Właściwa, czyli oczekiwana recenzja, jej pozycjonowanie, rozpowszechnianie, modelowanie, defragmentowanie i ogólnie wykorzystywanie przekłada się na korzyści dla obu stron. Teatr może rozsyłać recenzje do zwierzchnika (jeśli jest to teatr utrzymywany ze środków publicznych), które uzasadnią i nagrodzą realizację. Może to dowolnie multiplikować, przetwarzać i tworzyć sztuczne zdarzenia, z utworu ewidentnie słabego lub wręcz złego, stworzyć wydarzenie. Mimo że poruszamy się się w krainie subiektywizmu, to stykamy się często z utworami, które zasługują na całkowite odrzucenie, ale usłużni, piszący na zamówienie, transakcyjni recenzenci, realizują zamówienie i dostarczają oczekiwany przez zleceniodawcę tekst. Czasami zleceniodawcą jest urzędnik publiczny lub subspołeczność.
Za dobrze wykonaną pracę dostaje się przeróżne gratyfikacje. Od wejściówek i reklam dla „zaprzyjaźnionych” mediów poprzez ekskluzywne informacje, dostępności i wyłączności oraz wiele innych profitów, jak zaproszenia na „salony”, prowadzenie płatnych spotkań czy tworzenie pozytywnej opinii, podszeptywanie gdzie i komu trzeba. Czasami są to transakcje powiązane z innymi podmiotami (urząd, a nawet „biznes”), czasami długoterminowe.
Pieniądze w „branży” są niewielkie, posady nieliczne. Nie dziwi, że „krytyk” bezboleśnie przechodzi z teatrem w relację klientelistyczną. To prawda, że czasami musi to robić pod wpływem swoich szefów, ale najczęściej sam wie, jak się zachować. Dziennikarz nie zaprotestuje, gdy z całego tekstu, który dyskredytuje dzieło, wyrwie się jedno zdanie i roześle jako pochwałę ewidentnego gniota. Największe olśnienie w temacie przeżyłem, gdy jeden z młodych dyktatorów sądów i opinii stwierdził bezboleśnie, że każdy ma swoich przyjaciół w branży, o których nigdy nie napisze negatywnie. To prawda, wiadomo kto z kim chodzi na wódkę i kto co o kim napisze już przed spektaklem, a nawet zaraz po ogłoszeniu tytułu i obsady.
Brak zasad i zwykłej przyzwoitości fałszuje rzeczywistość. Zwykła rozrywka promowana jest jako sztuka, teatr artystyczny zanika. Hierarchia tworzy się poza wartościami, brak autorytetów, które byłyby wzorcami i miały odwagę zabrać głos, nawet, a szczególnie wtedy, gdy można coś stracić. Ta sytuacja zabija sztukę i tylko nieliczni potrafią zachować twarz i zasady.
* W miejsce teatr można, choć niekoniecznie trzeba, wstawić inną instytucję kultury.
W następnym odcinku: Lubię, nie lubię, czyli niedyskretny urok wazeliniarstwa
Więcej o teatrze w na stronie www.pomorzekultury.pl